18.01 – Przed odlotem
Nie będę cofał się do początku i wyjaśniał skąd nagle pomysł Peru. Zuzka i reszta dzisiaj chyba wylatują z Mexico City, Michał przedziera się gdzieś z Ekwadoru a może już dojechał, a ja właśnie skończyłem się pakować i za 2 godziny będę na lotnisku. 0 7:30 wylot do Heathrow, a potem stamtąd do Miami. W poniedziałek o 5:20 powinienem być już w Limie. No i świetnie – w ostatniej chwili przypomniałem sobie, że nie wydrukowałem terminów odlotów/przylotów z BA. Aha, i oczywiście niezałatwiony nocleg w Miami, odzywa się odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę. Ale przecież się nie rozerwę, a nie spałem prawie od doby. Ciąg dalszy nastąpi.
18.11 Miami, USA
Bieda z nedza w tym Miami. Ale po kolei: ten „garbaty” Boeing 747-400, ktoremu zrobilem fotke jak czekalem na odprawe (zza szyby wiec jakies plamy tu widac) okazalo sie, ze leci wlasnie do Miami, nie wiem ile dokladnie wchodzi do niego ludzi, ale obstawiam ze powyzej pol tysiąca. Moje starannie dobierane miejsce w rzeczywistosci okazalo sie mniej rewelacyjne ale I tak w porownaniu z innymi mialem swietnie, bo I od okna I nikt przede mna nie siedzial, chociaz zbyt daleko nie moglem sie wyciagac, bo scianka byla, no I fotele odrobine wezsze, bo jako ze nie bylo nikogo z przodu to stoliki chowane byly w podlokietnikach, podobnie jak sterowanie wideoteka (ekran wysuwal sie spod fotela). Filmy o dziwo w miare przyzwoite, „Rozwazna I Romantyczna” meczylem 🙂 , no dobra nie bylo literek wiec lekko nie bylo, ale imiona wylapywalem bezblednie 😉 Fajna mapka obrazujaca lot tam sie tez pokazywala. Poza tym: jedzenie paskudne, na przekaske jakies orzeszki plus napoje (oczywiscie wzialem browar), na obiad goraca papka puree z parowkopodobnymi kielbaskami, wiec ratowalem sie salatka, ktora zapilem dwoma butelkami wina (od tego momentu zycie stalo sie jakby bardziej przyjemne), a na kolacje ohydne kanapki. Glownie spalem, odsypiajac stracona noc. Caly czas lecielismy oczywiscie ze sloncem, goniac dzien, wiec chyba troche rozregulowal mi sie wewnetrzny zegar. Po przylocie tragedia – cala ta armia ludzi zostala skierowana do kontroli paszportowej, prawie godzine to trwalo. A potem sie zgubilem. Moze niezupelnie, ale latalem po calym terminalu I szukalem plecaka. Potem bardziej oblatana babka z obslugi powiedziala, ze tamten sie nie zna I ze bagaz odbiore sobie w Limie ( w Polsce oczywiscie tez rownie inteligentna powiedziala ze bagaz transferowany jest tylko do Miami, dlatego dalem sie nabrac ). No to poszedlem szukac odprawy, maja tam taki bajer, ze dziala to automatycznie- wsuwasz paszport I juz. Niestety mnie uparcie chcialo odprawic z powrotem do Londynu a lotu do Limy w ogole nie bylo w systemie. Dorwalem jakies kolesia, ktory z poblazliwa mina probowal tego samego I bardzo sie zdziwil. Poszedl gdzies z moim paszportem , wrocil z magicznymi numerami I zaczal je wpisywac, ale tez mu nie wyszlo, wiec trafilem do jakiegos ichniego guru, ktory w koncu jakos mnie wyszperal I zapewnil, ze bagaz na 100% odbieram w Limie. I to tyle, teraz czekam na samolot do Limy. Lotnisko duze, ale syfiaste troche, puste I zalatuje klimatyzacja. Wyszedlem na chwile na zewnatrz ale uderzenie upalu wrzucilo mnie z powrotem, a ubrany jestem tak mniej wiecej na warszawskie -2 stopnie. Co jeszcze: z gory miasto w nocy wyglada genialnie, ciagnace sie po horyzont swiatla I ulice, jak na amerykanskich filmach 🙂 No to lece, bo krzycza cos o Limie.
19.11 – Lima, Ika, Huacachina (Peru)
Lot do Limy spokojny, tym razem Airbus 300, po 2 rzedy pod oknami, cztery rzedy srodkiem. W końcu lepsze jedzenie )beef. Obok mnie siedziala para Polakow, ale jacys dziwni byli, wiec nie nawiazywalem kontaktu. Zasnalem zanim wystartowalismy, opoznienie bylo jakies pol godziny bo czekali na jakiegos spóźnialskiego, i dobrze ze sie spoznil, bo to wolne miejsce obok mnie zostalo puste. W Limie szybka kolejka po wize i chwila niepewnosci czy na karuzeli pojawi sie moj plecak )w sumie jakby mi zaplacili te marne 2 tys euro to moglby nie wyjezdzac, bo ciezki sie zrobil jeszcze bardziej). Juz na wyjsciu dopadaja mnie taksowkarze, ale wszystkim odmawiam szukajac Zuzki, ktora notabene zaraz chyba op….., bo juz 5 godzin wacham smrod tego miasta a jej nie ma 🙂 Grupa podobno sie podzielila, tak jak sie spodziewalem, i mamy dzisiaj ruszyc do Ika. Poniewaz umowilismy sie na dworcu to biore taxi, przeplacam oczywiscie, ale juz nie chce mi sie dyskutowac, bo angielski to on zna na zasadzie yes-no, ale klamie przekonujaco. Zreszta wart byl dodatkowych $ bo jechal az mi sie smiac chcialo. Zreszta wszyscy oni jezdza jakby kodeksu na oczy nie widzieli. W sumie oczy dokola glowy i dobre hamulce to jedyne co tu jest potrzebne do jezdzenia, pierwszenstwo ma zawsze ten kto pierwszy wjedzie. Samo lotnisko nie jest w Limie tylko Callao, wiec po drodze korki i suburbia, masakra, jak na ulicach trzeciego swiata, wolna amerykanka, klaksony i ogolny bajzel. Z Zuzka i Mary spotykamy sie na dworcu linii Soyuz i Peru Bus()to chyba jedna firma). Bilety do Ika – 22 soli za osobe. Dla przypomnienia 1$=3sole. Do plecakow ladowanych do bagaznika przyszywane sa jakies kwitki i ruszamy, podroz ma trwac ok 5h. Autobus to taki nasz PKS, zadnych rewelacji, chociaz konduktor spojrzawszy na nas wlaczyl film z napisami w wersji angielskiej. Autostrada panamerykanska biegnaca wzdluz wybrzeza to tak naprawde dwukierunkowa droga z wiekszym poboczem, wjazd jakies 7 soli. Ledwo wyjechalismy z Limy i krajobraz zmienil sie niesamowicie. Wlasciwie niemal wszystko obok drogi to pustynia, po lewej w oddali przebijaja Andy, po prawej od czasu do czasu widac ocean, reszta to szara wyschnieta ziemia, piach, kurz i wydmy. Mijajac jakies domostwa zastanawiamy sie jak Ci ludzie tu zyja i z czego.
Na calej trasie widac slady po ostatnim wiosennym trzesieniu ziemi, ktore bylo jednym z najsilniejszych od dziesiecioleci – zaden dom ktory przetrwal nie ma dachu, wszedzie leza stosy kamieni i cegiel, wyglada to bardzo biednie.W autobusie ludzie spokojni , przewaznie spia, od czasu do czasu z tylu podrywa sie kobieta zachecajaca do kupowania jakichs oranzad i czegos co wyglada jak chrupki albo suchary. Prawie na kazdym przystanku wsiada jakis niepòzorny ludzik z kajetem, kontroluje bilety i weryfikuje ze starannie prowadzona przez konduktora lista obecnosci, potem wysiada gdzies na tej ciagnacej do horyzontu drodze. Dziewczyny stwierdzaja ze nawet Meksyk nie wygladal tak biednie. Ok 17 dojezdzamy do Iki i ruszamy w miasto. Miasto to mocno powiedziane, owszem zabudowania sa miejskie niby, ale strasznie to wszystko wyniszczone, ulice jesli nie sa dziurami to w zasadzie betonowe plytki, pelno ludzi i trabiacych samochodow, wlasciwie samochodzikow bo krolem ikeanskich ulic jest Matiz. Tyle Matizow na raz na ulicy jeszcze nie widzialem 🙂 Jemy obiad w jakims przydroznym barze obok katedry(?), 4 sole, wiec jakies 3 zl. Miesa niewiele, glownie ziemniaki, ryz, jakis sos z warzywami, ale moze byc , ludzi w tym baraku siedzialo sporo wiec jest szansa ze sie nie potrujemy. Lapiemy taksowke (5 soli) ktora robi nam najpierw mala objazdowke po miescie (szukamy wina bo Ika slynie z winnic) a potem wiezie nad do Huacachina, zakopanej w gorach piachu oazy. Brzmi to dziwnie ale tak wlasnie jest. Posrod piaskowych gor, ktorych nie powstydzilaby sie zadna pustynia lezy w dolince nawet spore jezioro otoczone palmami i domami, w wiekszosci to hostele i knajpy.
To miejsce slynie z sandboardingu i jezdzenia po wydmach buggym. Po ostrych targach z sympatyczna recepcjonistka bierzemy 3osobowy pokoj w parterowym hostaliku za 45 soli. Bez cieplej wody byl tanszy 🙂 Zadna rewelacja wewnatrz, ale juz przestalem sie nastawiac na zbytki, marze o tym zeby po 2 dniach w samolocie i jezdzie specyficznie zalatujacym autobusem w koncu sie umyc. W „lazience” zamykanej od wewnatrz kawalkiem cegly leza na podlodze karaluchy, podobno nawet ruszaly im sie nozki, ale nie przygladalem sie specjalnie. Bierzemy butelke wina i ruszamy na wydme. Meczace troche, bo piach jest grzaski. Z gory widac cala lagunke, ksiezyc swieci mocno wiec jest dosc jasno, a piach nawet gleboko jest bardzo cieply, zaczynamy zalowac ze bralismy pokoj zamiast spac na wydmie, cisza tu niesamowita. Po powrocie zagladamy do zamykajacego wlasnie kramik sprzedawcy swiecidelek 🙂 Nazywa sie Jesus i po chwili prowadzi nas do knajpki gdzie mamy zakosztowac pisco, lokalnego bimbru robionego z winogron. Podaje sie go na wiele sposobow, najpierw dostajemy z ubitym bialkiem, w szklaneczce jak drink, smakuje kremowo i jak dla mnie troche aloesowo, potem bierzemy czyste pisco, kieliszek to solidna 50tka, wiec miny mamy nietegie, ale dajemy rade. Za kolacje placimy ok 100 soli (Jesus potraktowal siebie jako goscia i nie kwapil sie do placenia).Troche nam lepiej wiec bierzemy nastepna serie 🙂 Wlasciciel lokalu widzac , ze nam smakuje proponuje pisco z liscmi koki, czemu nie, dziewczyny potem ten lisc nawet zjadaja 🙂 Jesus , podobno abstynent nabral tez ochoty i zagadal z wlascicielem, ktory chyba nas polubil bo potem juz do konca pilismy za darmo 🙂 Bylo wiec pisco z rodzynkami, pisco z pomaranczkami, znowu czyste, znowu z jajkiem… Robilo sie bardzo wesolo, ale resztki zdrowego rozsadku zwyciezyly – umowilismy sie z taksowkarzem na 5:30 , ze zawiezie nas do Iki, wiec czas bylo wracac do lozek.
20.11 Islas Ballestas, Huacachina (Peru)
Claire (Francuzka ktora poznalismy w Huacachina i ktora miala z nami jechac ) najwyrazniej spasowala po nocnym balowaniu bo sie nie zjawila. Ja tez czulem sie srednio i bolala mnie glowa. W Pisco bylismy o 7mej (autobus 3,5 soli), tam niektorzy poczuli sie jeszcze gorzej;), lapiemy taksowke i jedziemy do Paracas zeby obejrzec Islas Ballestas, czyli peruwianskie Galapagos. Bilet na lodz kosztuje 40 soli, ale dobijamy targu i za 3 osoby placimy 85 (kolesia nie lubimy bo nas probowal oszukac, mowiac ze wszystko juz incluido). Szybkie sniadanko, kawalek dosc smacznego choc troche tlustego miesa, kolba gotowanej kukurydzy o dziwnych wielkich bialych ziarnach (nie smakowala mi bo nasze nie sa tkie suche i maczyste)i swietna cebula w kwasnym sosie. Razem 7 soli. W porciku zamieszanie, zjechaly juz autokary z turystami , jest nawet wycieczka z Polski, nasz przewodnik (ten co niby mial byc profesor de inglese) to Luis nadzoruje nasze wsiadanie na motorowke (wchodzi na nia jakies 20-25 osob) i ruszamy. Prujemy dosc szybko, wiec zaraz robi sie zimno, po 10 minutach jestesmy przy slynnym „candelabre”, wyrytym w skale i widocznym tylko od strony morza dziwnym symbolu w ksztalcie wlasnie kandelabra, choc wersje sa rozne, jedna z nich mowi ze to symbol kaktusa halucynogennego ktorym faszerowali sie inkowie, inna ze to odcisk jakiegos statku kosmicznego, jeszcze inna ze mapa ukrytego skarbu ktory piraci schowali w jednej z okolicznych jaskin i grot. Luis mowi, ze wie co to zonacza, ale to supertajny sekret 🙂
Za jakis czas doplywamy do wysp, rzeczywiscie robia wrazenie, pingwiny , lwy morskie i foki, ktore nie wiadomo jakim cudem wdrapaly sie na polki skalne, jakies rozgwiazdy poprzyklejane do skal, kraby i przede wszystkim miliony ptakow. Siedza wszedzie i wszedzie tez unosi sie zapach guano, z ktorego zreszta to miejsce slynie i ktore przynosi spore dochody. Podobo nastepne zbiory odbeda sie w 2009 roku, Zuzka chce sie zalapac mimo ze nawet niewolniczo pracujacy tam chinczycy woleli skakac do oceanu i popelniac samobojstwo niz to robic 😉 Myslelismy ze zalapiemy sie z powrotem autokarem z Polakami, ale zajeci rozmowa z pewnym starszym malzenstwem z Polski, nie zauwazamy ze nasi juz odjechali. Francuzi tez nas nie chca, wiec lapiemy jakis busik ktorym podruzuje jakas angielska para i mloda Niemka z prywatnie wynajetym przewodnikiem. Zgadzaja sie nas podrzucic, a przy okazji odwiedzamy jedna z bodeg , gdzie opowiedza nam jak powstaje pisco (ciekawa sprawa) i gdzie kosztujemy znowu jego rozmaitych odmian 😉 Dojezdzamy z nimi do samej Huacachina, gdzie nastepuje niemily zgrzyt gdy nasi turysci odeszli babka kierujaca busikiem zyczy sobie zeby jej zaplacic. Jakies grosze, ale przeciez i tak juz miala zaplacone, polasila sie na dodatkowy zarobek, oczywiscie przy tamtych siedzac cicho. Zuzka weszla z nia w ostra polemike i w koncu babka wkurzona pomstujac odjechala.
Przebralismy sie szybko bo czekal nas sandboarding (35 soli od osoby). Niezla jazda 🙂 Piach walil po oczach, wciskal sie do nosa ( do dzisiaj go wydmuchuje) i ust. Kilka postojow na wiekszych wydmach, gdzie facet smarowal deski vaxem i jechalismy w dol, raz udalo mi sie nawet ostro popruc na wprost osiagajac niezla predkosc, ale pod koniec wywinalem takiego akrobatycznego orla ze musialem potem szukac okularow i do teraz boli mnie nadgarstek. Z tymi deskami to fajna sprawa, ale wosk blyskawicznie sie scieral i na mniej stromych zboczach nie dalo sie jechac. Wszystko to we wscieklym upale, ale pustynia sie podobala. I to byl praktycznie koniec dnia. Jeszcze tylko jazda na dworzec zeby zlapac autobus do Nazca (wzielismy taxi na spolke z balangowiczem z poprzedniego wieczoru, anglik ktory od 7 miesiecy(!) jest w drodze, objechal cala Azje, a teraz znalazl sie w Ameryce Pd, koles luzak, bez spiwora, w klapkach). W Nazca ladujemy ok 20tej i tu zabawa na calego. Opadaja nas naganiacze ktorzy zachecaja do noclegu w ich hotelu, probuja rozmawiac z kazdym z nas z osobna, przekrzykuja sie, zjezdzaja z cenami gdy tylko konkurent proponuje cos wiecej, a jak jeden cos mowi to dogaduja z boku „nie sluchaj go”, „on klamie”,”ona ma falszywe papiery, tylko ja jestem prawdziwy”, smiech na calego, zaluje ze tego nie nakrecilem. W koncu idziemy z jedna babka, ktora oferuje private bathroom, desajuno (sniadanie), aqua caliente (ciepla wode) za cale 10 soli (8zl). Jeden z naganiaczy ktorzy „przegrali” idzie na wszelki wypadek gdybysmy sie rozmyslili. Na miejscu okazuje sie ze jak zwykle cena juz rosnie, ale rezygnujemy ze sniadania bo to i tak jakas nedza, ale cena zostaje. Jutro latanie nad Nazca.
21.11 – Nazca (Peru)
Tu bedzie o Nazca ale juz nie mam czasu bo lece na autobus do Arequipy! … Dzisiaj pobudka o normalnej porze, czyli o 7mej co nie oznacza, ze wstaje sie latwo. O 7:30 czeka na nas juz ustawiony poprzedniego dnia kierowca, ktory ma nas zawiezc na lotnisko. Tam tez funkcjonuje kilka firemek zlokalizowanych w ciagnacym sie wzdluz pasa startowego baraku, przed ktorym kazdy ma ustawione swoje samolociki. Wchodzimy i w ramach zabicia czasu puszczaja pogladowy film o liniach Nazca i cmentarzysku Chauchilla. Przed wyjsciem nic nie jedlismy wiec, po jakims czasie idziemy na druga strone autostrady do przydroznej knajpy, w ktorej jak sie okazuje nic nie ma. Tuz przy ulicy stoja jednak przy przenosnych straganikach babki z pozywieniem. Wyglada na to, ze to domowa wytworczosc, bo jedzenie jest w garnkach i miseczkach. Pani numer jeden mowi, ze juz nic nie ma, wiec atakujemy nastepna, wokol ktorej przysiadlo sie wiecej wyglodnialych peruwianczykow (widocznie to popularny i tani patent na pozywienie sie), ale i ta juz pokazuje puste kociolki. Wracamy do pierwszej, ktora ma jeszcze jakies buleczki i na szybko serwuje nam kanapki z czyms co smakuje jak bialy ser, mam przynajmniej taka nadzieje… Do tego po szklance InkaColi i zycie staje sie piekniejsze. Cena jakas niegodna nawet zapamietania.
Czekamy jeszcze bo podobno nad Nazca jest spory ruch lotniczy i jest kolejka, ale i w koncu my dostepujemy zaszczytu. Wlazimy razem z pilotem do awionetki, ja obok niego, Zuzka i Mary z tylu. Nakladamy sluchawki i kolujemy na pas. Pilot obiecuje, ze kazdy obrazek oblecimy tak, zeby bylo go widac i z lewej i z prawej strony. Start przyjemniejszy niz w normalnym samolocie, nie ma takiego dopalenia i rozpedu, ale bardziej namacalny bo samolocik malutki i blisko ziemi. Wykrecamy na zachod i po chwili dolatujemy do pierwszych znakow. Ogolne wrazenia super. Dziewczyny troche marudza, ze z tylu byly przeciazenia ;), ale nie odczulem, tylko mi troche reka zdretwiala od trzymania kamery, bo wszystko skrupulatnie krecilem. Rzeczywiscie wszystko oblecielismy z obu stron i pilot za kazdym razem mowil co teraz bedzie i pytal czy dobrze zobaczylismy – bez zastrzezen i polecam. Warto wydac kase, myslalem ze to przereklamowane, ale naprawde widoki sa swietne i wyglada to lepiej niz na zdjeciach. Zaplacilismy zreszta i tak niewiele (po 150 soli, czyli jakies 50$) , tyle wytargowalismy od babki ktora nas nagonila do swojego hotelu.
W tym rowniez upchnelismy wycieczke do cmentarzysk Chauchilla i jakiegos lokalnego rekodziela. Dwa razy nas potem prosila, zeby nikomu nie mowic za ile, pewnie sie bala ze inni chcieliby za tyle samo. W sumie babka okazala sie w porzadku – wszystko co bylo umowione dostalismy i nie oszukala nas. Aha, Chauchilla. Po oblataniu Nazca przywiezli nas pod hotel, dziewczyny poszly sie zdrzemnac a ja szukac jakiegos internetu. Jak wrocilem to juz czekal na nas wielki Dodge, tak na moje oko z lat 70tych. Pomiescilismy sie w nim w 6osob i jeszcze nie bylo ciasno 🙂 Taki klasyk z wielka 3osobowa kanapa z przodu. (Chyba za bardzo sie rozwlekam z pisaniem , bo nie wyrabiam czasowo ! Bede sie bardziej streszczal, zeby bylo tylko z grubsza wiadomo co i jak.) Samo cmentarzysko mnie nie zachwycilo, ale mozna sie przejechac. Po prostu antropologia i jakies mumie to nie dla mnie, z ciekawostek : mozna tam sobie obejrzec dobrze zmumifikowane zwloki mezczyzny, byc moze jakiegos szamana i niemowlaka. Odslonietych dla turystow grobowcow jest 12, reszta jest zasypana ziemia i poruszac sie mozna tylko po wyznaczonych sciezkach, cala ta plaska pustynia to podobno cmentarz ludow cywilizacji Nazca, ktorzy deformowali dzieciom czaszki nakladajac na nie jakies obrecze po to zeby wychodzily wyzsze (ten przywilej mialy klasy wyzsze), potrafili tez robic trepanacje, czesc czaszek ma otwory, podobno ponad 70% takiej operacji nie przezywalo (to i tak jakis wyjatkowo duzy odsetek jak na moje oko, ale tak mowil przewodnik). Opieke nad cmentarzem podjeto stosunkowo niedawno, wiec bardzo duzo grobow zostalo w przeszlosci spladrowanych dla zlota i ceramiki, po calym tym terenie walaja sie resztki kosci. Ok, potem zawiezli nas na pokaz malowania garnkow z gliny i obejrzelismy proces tworzenia odzyskiwania zlota z rudy. Nie warto tego ogladac, ale za darmo bylo wiec nie plakalismy. Ten drugi zawodnik (ex-miner jak go przedstawiono) zafundowal nam niezla komedie, nie wiem czy zdawal sobie sprawe ze zachowuje sie jak idiota, ale bylo wesolo. Kupilismy bilety na autobus do Arequipy (linie Cruz del Sur) , a koles z hotelu, polecil nam namiar na swoja siostre ktora prowadzi hostel w Arequipie. Potem przyszedl nas pozegnac na dworzec , najwyrazniej Mary wpadla mu w oko :))) bo stal tam z nami ze 2 godziny 😉 Autobus przyjechal spozniony , zamiast o 19tej dotarl o 21:30, masakra. Tutaj znowu cyrk, przed wejsciem ustawiono kamere nacelowana na drzwi i stolik, na ktorym kladlismy bagaze i ktory ochroniarz pilnujacy tego przybytku skanowal wykrywaczem. Bez sensu bo sprawdzili tylko Zuzke 🙂 Wejscie do autobusu i uderzenie… smrodu. Wybralismy linie ekonomiczne, za pol ceny tych luksusowych (czyli 40soli, zamiast 80ciu), ale nie sadzilismy ze taka bedzie roznica. Wewnatrz smierdzialo przeokrutnie, skarpetami, potem , zgnilym sianem , Zuzka o malo sie nie cofnela :), siedziala potem troche wpieniona 🙂 Balismy sie, ze po 8 godzinach jazdy bedziemy cuchnac tak samo. Zanim na dobre wyruszylismy kierowca zakrecil pod jakas jadlodajnie, gdzie staly tez autobusy innych linii i inni ludzie ktorzy tak jak my czekali na swoj los. Przy okazji kierowcy sie wymienili, bo z Limy do Arequipy to dobre kilkanascie godzin jazdy non stop i musi ich byc wiecej. Oczywiscie zmiennik wychylił się z bagaznika, tego pod autobusem. Nie wiem jak on tam oddychal, ale mial materacyk, wiec jest nadzieja ze odpoczal zanim nas powiozl dalej. Podroz okropna. Dluga, nie dzialaly swiatelka nad glowami, oczywiscie zadnej klimy, smrodek a na dodatek obok mnie okno bylo uszkodzone i niezle wialo, zmarzlem jak pies. Mielismy sie znieczulic kupionym przed wyjazdem pisco, ale Zuzce tak opadl humor ze wypilismy po pare kieliszkow (czytaj: kubków) i reszte zostawilismy.W nocy przekrecalem sie na wszystkie mozliwe sposoby, lacznie ze stawianiem nog na szybie (siedzialem sam), ale wtedy z kolei marzlem w nogi. Ogolnie koszmar i nie polecam linii Economico, lepiej doplacic i wziac Cruzero albo Imperial, albo w ogole inna siec, moze sa lepsi.
22.11 – Arequipa (Peru)
Po wyjsciu z autobusu ( w koncu!) juz z tarasu na dworcu usmiechala sie do nas mala peruwianeczka trzymajaca tabliczke z napisem „Susana, Maria, Marius”, to byla wlasnie siostra kolesia z Nazca, a wiec nie sciemnial. Zawiozla nas do hostelu (dojazd z dworca wliczony w cene, mile). Nazwy w tej chwili nie pamietam, ale naprawde go polecam, czysto, ladne duze pokoje, goraca woda, blisko centrum, piekny taras na dachu. Dziewczyny byly bardzo mile i uczynne. Na dzien dobry dostalismy mate z lisci koki, smakuje troche jak zielona herbata 🙂
Niedawno bylismy obejrzec miasto, jest troche zabytkow, ale raczej nie wdawalismy sie w mocne zwiedzanie. Bardziej zaciekawilo nas zgromadzenie pod jakims urzedem. Stala tam gromada ludzi z transparentami i cos wywrzaskiwali. Zrobilismy tam prawdziwa furore :)) Otoczyli nas wkolo, my ich krecilismy kamera i niby wywiad robilismy, smiech na cala ulice, zaczalem sie rozgladac czy policja zaraz nas nie zgarnie za podzeganie do zamieszek bo naprawde bylo juz duze zgromadzenie a my w centrum. Zrobilismy sobie zdjecia , a jak wywolali mnie do tych bab („gringo, gringo!”) to juz w ogole wszyscy pekali ze smiechu, troche kontrastowalem taki chudy posrod grubych malych peruwianek. Oczywiscie nie omieszkalem zlapac cegly, niecodziennie jest sie bohaterem tlumow 😉
Ok, na wieczor mamy zaplanowane balowanie z opisywanym wczesniej towarzystwem, tym co podrozuja prywatnie z przewodnikiem, tez byli w Nazca wczoraj i tez sa dzisiaj w Arequipie, spotkalismy ich na ulicy i przywitalismy sie jak ze starymi znajomymi 🙂 Jutro zas zaczna sie schody i ostry wysilek – atakujemy kanion Colca, samotrzec, dwudniowka z noclegiem gdzies na dnie, a pojutrze wdrapujemy sie na wulkan Misti, gorujacy nad Arequipa. To bedzie juz niezly hardcor (ponad 5800 metrow npm, snieg i deficyt tlenu), ale mamy nadzieje ze bedzie ok i ze choroba wysokosciowa zlapie nas juz po powrocie. Szybko ten czas leci, niby dopiero pare dni a juz czuje sie jakbym tu siedzial od tygodni.
23-24.11 – Colca Canyon (Peru)
Dzisiaj pobudka o 5:30 i taxi na dworzec. Nie podaje juz cen taksowek, bo wychodzi tanio, od kilku do kilkunastu soli. Tam autobus do Cabanaconde, przez Chivay. Wyglada na to, ze do smrodku lokalnych autobusikow nalezy sie przyzwyczaic, w kazdym smierdzi. … Poprzedniego wieczoru bylismy w Zero, bardzo europejskim lokalu, powyklejanym plakatami filmowymi, fajny nastroj, anglicy jakos chorowali, wiec byl tylko Ricardo vel „Pizarro” i Niemeczka. Wypilismy pare drinkow o wymyslnych nazwach, ale nie za duzo, zeby nie zdychac nastepnego dnia. … Nie ma wiele do opisywania po drodze, krajobrazy staja sie pieknie malownicze, gory i doliny, autobus pnie sie serpentynami, droga z asfaltowej szybko zmienia sie w zwirowke. Po jakims czasie osiagamy Chivay, mala osadke, jedna z wiekszych w tej okolicy, mozna tam polezec w goracych zrodlach, ale nie mamy na to czasu. W trakcie postoju placimy za jakies „Boleto Turistiko” (35sol), ktore sa teoretycznie oplata za wejscie do kanionu, a ktore jak sie pozniej okaze sa tylko naciaganiem, wprawdzie przy Cruz Del Condor jakis lepek to sprawdzal ale wydaje mi sie ze nie byloby problemu z uniknieciem go w tumie turystow. Ok, po jakims czasie docieramy do Cabanaconde, dalej juz jechac sie nie da, tu na sympatycznym ryneczku konczy sie droga. Samo Cabanaconde i wioseczki po drodze trudno opisac, nie wiem gdzie Ci ludzie tam mieszkaja, bo domy to szare lepianki, czesc porozwalanych, u nas na wsiach kurniki wygladaja lepiej… Boli mnie glowa, pewnie z powodu roznic wysokosci, Chivay lezy na 3600, a Cabanaconde na 3200 m npm. Na wszelki wypadek zaczynam zuc liscie koki, paskudztwo i nie wiem czy pomoze ale co robic. Zaczepia nas jakis policjant i pokazuje zdjecie jakiegos bialego turysty, podobno zaginal na poczatku listopada gdzies na szlakach w kanionie. Wybralismy ambitny wariant z tym kanionem, wiec ruszamy droga wyjazdowa z miasteczka.
Jest 11:15. Poczatek to dla mnie meka, glowa boli i szybko robie sie mokry od potu, a idziemy na razie po latwym terenie. Przy krzyzu odbijamy na lewo, kierujac sie do sciezek prowadzacych do San Miguel (?), wioseczki na dnie kanionu. I tu juz zaczyna sie konkret 🙂 Widoki sa niesamowite, sciezynka wije sie nad przepasciami, nikt ani za nami ani przed nami nie idzie, gdzies tak w polowie mija nas tylko jakis miejscowy na osiolkach, podjezdzajacy pod gore. Po jakims czasie juz czuje to schodzenie w kolanach i miesniach, bo staram sie stawac na ugiete nogi, zeby znowu tam mi cos nie chrupnelo, ale dla odmiany boli mnie ta noga ktora niby byla zdrowa.
Co tu duzo gadac: zachcialo mi sie dreptania po gorach to mam. I szczerze mowiac nie pamietam kiedy tak dostalem po dupie. 15 lat temu na WACie. Kanion Colca stawiam na drugim miejscu i na pewno nie zapomne 🙂 Nie wiem, moze to juz kwestia wieku, ciagle brakowalo mi oddechu a serce walilo tak ze co jakis czas musialem sie zatrzymywac zeby sie nie urwalo z zaczepow. Swoje robil tez plecak, wywalilem z niego sporo rzeczy przed ta wycieczka a i tak był hmmm…. ciezki. Nienawidze go! 🙂 I tak to wlasnie wygladalo: podczas schodzenia nasluchiwalem czy juz pekaja mi kolana a pod gore sapalem jak porzadna lokomotywa. No naprawde nie sadzilem, ze jestem taki cienki, ale jak sie nic nie cwiczy to tak jest. Podziwiam za to dziewczyny, naprawde porzadnie maszerowaly. Mowily, ze kijki sa bardzo pomocne. A juz Marysia to blond-terminator 🙂 Zupelnie nie bylo widac po niej zmeczenia, czasem z Zuzka juz pokladalismy sie na kamieniach a ona spokojnie czekala az wyrownamy oddech. Respect 😉 Po ok. 2-3 godzinach intensywnego schodzeniaw glab kanionu osiaglnelismy dno i rzeczke z mostkiem, tam z przyjemnoscia zanurzylismy nogi w lodowatej wodzie. Jezu co za ulga dla gotujacych sie, opuchnietych stop. Potem zaczelo sie wchodzenie, to byl w miare latwy odcinek i w miare szybko doszlismy do San Miguel. Tam myslelismy, ze cos zjemy ale musielibysmy czekac ok pol godziny, wiec dziewczyny wziely mate z koki a ja Arequipene, ktora byla najdrozszym piwem jakie pilem do tej pory w Peru (cale 10soli), ale smakowala jak nektar 🙂 Wiadomo, za zbytki sie placi, zwlaszcza jesli trzeba je na osiolkach zwiezc na dno wawozu. Pogadalismy jeszcze ze starszym malzenstwem z Chamonix, ktorzy dotarli do wioseczki tuz przed nami i postanowili odpoczac przed dalsza droga, zaplacili za nocleg 5 soli(4 zlote), smieszne kwoty. Ruszylismy dalej (po drodze mylac trase i dochodzac do jakiegos zatopionego w chaszczach domostwa) i po jakims czasie stanelismy przed zyzgaczkami…czyli morderczym podejsciem w gore. Polecam. Jak juz sie tam wdrapalismy , niewiel brakoiwala a pewnie na kolanach bym tego dokonal, to bylo lepiej. Na drugie stronie kanionu trasa wiodla przewaznie po plaskim, a potem znowu opadla na dno, kolejny mostek i po ok 7-8 godzinach dobilismy do…oazy. Oasis, tak sie to nazywalo, było położone troche powyzej rzeki uroczym miejscem, z szalasami do spania, wokol placu porosnietego puszysta trawa w ktorej sie zapadalo idac, jakimis chalupkami w ktorych byla kuchnia i mala jadalnia, wokol drzewka i ogolnie maly raj. Ale najciekawsze bylo to, ze byly tam 2 baseny. Nie zadne wypasy , jakie widzi sie na posesjach bogaczy, ale woda czysta, w jednym nawet byly male dwa bicze wodne wyplywajace z kamiennych scian (takich typowo poludniowoamerykanskich, nie wiem jak je opisac :), dla nas po prostu eden. Dochodzila juz 19ta, ale nie moglismy sobie odmowic kapieli. Nawet ja. Balem sie, ze woda bedzie zimna, bo to gory, woda nieogrzewana itd, ale chyba slonce troche ja ocieplilo, albo juz nic nie czulem od tego wysilku.
Szybko zmylem z siebie potem i zamowilem zupe szparagowa, tylko takie mieli juz jedzenie nie liczac makaronu ala spaghetti, na ktory nie mialem ochoty. Plus piwo oczywiscie. Po wyjsciu z basenu zataczalem sie jak pijany, miekkie nogi i drzace rece. Wszyscy bylismy kompletnie wykonczeni. W oazie nie bylo elektrycznosci, wiec dojadalismy przy swieczkach, wspolnie z innymi , jacys anglicy i niemcy, niewiel osob. Umowilismy sie z jakas para, nie wiem skad, Brazylia czy Francja, ze na drugi dzien ruszymy z nimi. Nocleg 5 soli w szalasach ze scianami ktore byly prawie przeswitujace, ale za to na normalnych lozkach. Nawet nie bylo zbytnio zimno. Przed 22 spalismy juz jak kamienie. 24 listopada Ten dzien to w zasadzie apogeum mojej udreki 🙂 Pobudka o 3ciej nad ranem zeby zdazyc na 7ma na autobus w Cabanaconde, ktorym planowalismy podjechac do Cruz Del Condor, miejsca z ktorego widac kolujace nad kanionem kondory. Nasze towarzystwo juz czekalo z przewodnikiem, Mary wlaczyla czolowke i w ciemnosciach ruszylismy. To podejscie zaliczam do najbardziej wykanczajacych jakie dane mi bylo zaliczyc. Na zadnej trasie w Tatrach nie zmeczylem sie tak nawet w polowie. Szlismy bez zadnego sniadania, czujac jeszcze trudy poprzedniego dnia. 4 godziny, tyle trwala ta mordega. Po drodze mijali nas w te i wewte indianie z osiolkami, mysle ze nawet nas zdublowali. Co jakis czas juz juz wydawalo sie ze najgorsze za nami, patrzylismy w gore a tam pionowa skala ktora wydawala sie coraz wyzsza. Mysle, ze nigdy juz moja noga nie postapi w tej uroczej dolince z wodospadzikiem, bo drugi raz nie chcialbym powtarzac tego podejscia. Co oczywiscie nie znaczy, ze srednio sprawnemu, wypoczetemu czwiekowi sprawi to jakas olbrzymia trudnosc. Po prostu mi osobiscie ta trasa dala dobrze popalic 🙂 Z wywieszonymi jezykami ledwo zdazylismy na autobus w Cobanaconde, tłok byl przeokrutny, akurat jechaly nim lokalne damessy z towarem na bazar, stalismy scisnieci w tym smrodku i w miare uplywu czasu zbieralo mi sie na wymioty, chyba z wykonczenia, Zuzka tez nie czula sie najlepiej. Na Cruz Del Condor spotkalismy oczywiscie starych znajomych z „Pizarro” na czele, ktorzy nocowali w Chivay i przyjechali ogladac kondory. Widok na kanion niesamowity, ale jeszcze nie doszedlem do siebie i nie cieszylo mnie to szzcegolnie, pozywilismy sie troche kanapkami z dzemikiem kupionym w bodedze w Ice i mlekiem Gloria (smaczne). Slonce juz zaczelo ostro przygrzewac a ptaszyska nie przylatywaly , wiec zostawilem dziewczyny na konwersacjach ze znajomymi a sam walnalem na kamienie i spalem (dzieki temu mam dzisiaj opalone pol czola, schodzaca skore z uszu i usmazona polowe nosa). Po 2 godzinach nadal nic, Ricardo i jego podopieczni stwierdzili, ze juz ptaki nie przyleca i zwineli manatki (do zobaczenia w Cuzco), wiec i my poderwalismy tylki do gory. Nagle ludzie rzucili sie do krawedzi kanionu i rzeczywiscie: kolowal tam jeden samotny kondor, pstryknelismy pare fotek, ktore psu na bude sie chyba zdadza, bo bez obiektywu z duzym zoomem niewiele bylo widac i biegiem juz lecielismy na utobus ktory wlasnie podjezdzal. A teraz po polgodzinnym przystanku w Chivay podazamy z powrotem do Arequipy. Wyprawee na Misti juz odpuscilismy, tzn. Marija bardzo chce, ale ja wymieklem pierwszy, a Zuzka tez stracila zapal, za krotki czas na regeneracje sil, musielibysmy wyjechac o 23ciej, potem o 1-2 nad ranem zaczac sie wspinac i to przy deficycie tlenowym na tej wysokosci.. Nie bede strugal bohatera, a ze Mary sama nie pojdzie to mamy zamiar nocnym autobusem jechac do Puno nad jez. Titicaca.
25.11 – Puno (Peru)
Znowu nie mam czasu pisac, bo ledwo wpisalem poprzednie dni, a juz zbieramy sie i jedziemy nad jez. Titicaca, bedziemy tam gdzies nocowac na wyspach. Potem Boliwia i La Paz. Moze tam bedzie internet.
25.11 – Copacabana (Boliwia)
Notke o Puno dokoncze pozniej, bo i tak za wiele nie ma co opowiadac. Obecnie jestesmy w Copacabana, w Boliwii. Wbrew temu co sadzilismy i temu co sie czytalo, wydaje sie ze jest tu dostatniej niz w Peru. Miasteczko Copacabana to malenka miescina nad jeziorem Titicaca, duzo straganikow z ciuchami i jedzeniem (wielkie wory z chrupkami przykuwaja uwage), poza tym zabudowania bogatsze niz w np. w Puno, gdzie wszystko bylo brudne, zrujnowane i jakieś takie nedzne. Tu tez nie jest bogato , ale jakos wydaje sie lepiej. Sama podroz z Puno odbywala sie o wiele mniejszym autobusem niz dotychczas, i rowniez czystszym. Jechali sami obcokrajowcy, jacys Izraelczycy, Kolumbijczycy, Austriacy, chyba Holendrzy. Na granicy papierkologia , czyli ichnie wizy wjazdowe i wyjazdowe, zgubienie – 5$ 🙂 Boliwianskie sole wychodza jeszcze taniej niz peruwianskie, za nocleg placimy po 15 Bs, czyli 5 zlotych, takie ceny lubimy 🙂 Obiad w najlepszej chyba knajpce w osadzie to 25 Bs , ryba, frytki, ryz, salatka. Najedlismy sie. Jutro planujemy wycieczke na wyspy, ale jakie to juz nie pomne w tej chwili…cos zwiazane z ichnim kultem. Chyba nie bedziemy tam nocowac i prawdopodobnie wieczorem wyjedziemy do La Paz. Humory dopisuja, mimo wrazenia pewnego pospiechu w jakim gonimy z miejsca na miejsce. Internet = 1 Bs za godzine, 1 zl = 3 Bs 🙂 Co nie znaczy, ze pieniadze nie znikaja.
26.11 – Copacabana, Isla Del Sol (Boliwia)
Dzisiaj w planie rejsik stateczkiem na Wyspe Slonca, 1.5 h drogi od Copacabany. Noc mialem jakas koszmarna, snow wole nie opowiadac bo strach sie bac, budzilem sie mokry. Zwalam to na karb cisnienia I klimatu, Pizarro I reszta tez narzekali ze nie mogli spac w Chivay. Sam hostel Centre bardzo przyzwoity, nie taka nora jak np w Nazca. Poprzedniego wieczoru balowali w knajpce na dole jacys Kubanczycy, podobno lekarze. Dziwne, bo skad mieli kase zeby pojawic sie w Boliwii, moze to byli jacys kacykowie. Przed zasnieciem zdazylem jeszcze zaliczyc maly stresik, patrzac na telewizor (tak tak, nawet tv nam sie trafil i to wszystko za cale 5 zl od osoby), pomyslalem: prad…prad… baterie…baterie… moze naladowac aparat… aparat… moze kamere… Kamere… Hm.. Kamere? Fuckin shit!!! Gdzie jest kamera?! Zuzka sie kapie , pytam Mariji, ta mysli ze zartuje (juz byla podobna sytuacja), glowkuje goraczkowo. Tak, w Playa azul gdzie jedlismy rybki przesiadalismy sie do innego stolika i polozylem ja na innym krzesle! Wypadam jak z procy z budynku i lece pedem do knajpy. Tam juz zamykaja, wejscie zastawione jakimis stolikami, ale wciskam sie a obsluga ktora juz w srodku sprzata patrzy jak na wariata. Mowie, ze zapomnialem kamery, patrza tylko. Pokazuje rekami i mowie kemra, vidjo kemra. I jeden z nich mowi, no no, nie ma zadnej kamery. To juz nie przelewki: -Where de hell iz maj fakin kemra?! – no kamera senior! – giw mi maj kemra or aj uil put de bullet in jor hed! – ajajaj senior, plis don’t szut ! – Na kolana, karbonarra ! (Bang bang!) Tak to powinno mniej wiecej wygladac a tymczasem ide do stolika i pokazuje na krzeslo, mowie tu lezala kamera. A ten cwaniaczek po chwili sie usmiecha i mowi si si, jest kamera. Ufffff, idzie do baru, wyciaga kamere i mowi zebym sprawdzil, rzucam okiem, jest wszystko. Kamien spada z serca 🙂 Zuzka tez byla raczej zadowolona ;))) Ok, a teraz siedzimy na gornym pokladzie malej lodeczki takiej troche chinsko dzonkowatej, wlezlismy na gore zamiast siedziec w ciepelku zeby moc filmowac i miec lepsze widoki. Nie wiem czy to dobry pomysl bo po chwilowym okresie ciepelka zaczelo dmuchac a ja znowu mam tylko te szwabskie ciuchy i kamizelke polarkowa, dziewczyny nie lepiej ale one sa chyba odporne na wszystko 🙂 Polozyly sie wlasnie na pokladzie i spia. Titicaca jest olbrzymie, jak morze, nie wiem czy ciepla woda bo to podobno bedzie nam dane sprawdzic jak doplyniemy, ma tam byc jakas plaza , ale wyglada na czyste..
Oho, doplywamy do jakiegos przesmyku. 17:00 czasu boliwijskiego (czyli jakas 16 peruwianskiego I 22 polskiego) Wracamy z Isla Del Sol. Urokliwe miejsce I widoczki swietne, zwlaszcza z gory, na porozsiewane wszedzie zatoczki z niebieska woda. Teren jest pagorkowaty, nie ma stromych gor, ale nigdzie nie jest tez wystarczajaco plasko, wzniesienia I spadki I tak na calej wyspie. Ksztalty nieregularne, my poplynelismy do przystani w czesci polnocnej, wiekszy od niej jest tylko porcik w czesci poludniowej, tak sie zreszta nazywaja Norte I Sur. Cala wyspa jest skalista, sucha I raczej niesprzyjajaca zyciu, nie widzielismy zadnych wiekszych upraw, jakies tam zagonki z kukurydza. Nie wiem do czego to porownac, ale tereny opodal Copacabany tez tak wygladaja, raczej rolnictwo tu nie kwitnie. Po dobiciu do przystani jakis koles przedstawiajacy sie kilkakrotnie jako Kaliksto (potem nawet udalo mi sie z nim przybic piatke, gdy chcial nawiazac rozmowe ale szybko go sprowadzilem na ziemie mowiac, ze nie hablam po espaniol) zostal naszym przewodnikiem. Za 10 Bs zmusili nas do kupienia biletow, ktore umozliwialy wejscie do muzeum (wow!), ktore tak naprawde bylo jedna niewielka salka z jakimis skorupami I zdjeciami.
Nie polecamy. Aha, cala wycieczka na wyspe kosztowala 20 Bs. Potem Kaliksto powiodl nasza spora gromadke w glab wyspy, pokazujac po drodze a to ichnia szkole na powietrzu, a to rosnace wzdluz sciezki ziele, ktorego utarcie w dloniach I poniuchanie mialo byc bardzo odswiezajace (trudno obiektywnie ocenic ale moze I pomagalo, zapach byl bardzo intensywny I przypominal jakas mieszanke rozmarynu, miety I szalwii). Liscie tez zostaly zasugerowane jako zjadliwe, ale nie smakowaly nam. W promieniach mocnego slonca maszerowalismy sobie dzielnie az w koncu dotarlismy do polozonego na plaskowyzu miejsca, ktore bylo miejscem kultu I skladania ofiar. Tu tez wysluchalismy troche o historii Inkow i wyspy. Podobno ofiary ze zwierzat sklada sie tu do dzisiaj (sa zdjecia ktore to dokumentuja), zas z calego tego sanktuarium pozostal kamienny stol otoczony 12 mniejszymi kamieniami symbolizujacymi miesiace I 4 wiekszymi przedstawiajacymi pory roku. Po co za co I dlaczego ? Nie wiem, wyklad byl w jezyku kalikstowo-hiszpanskim. Potem nasz mily I sympatyczny przewodnik probowal wysepic od wszystkich jakies datki, byl bardzo przyjazny, kolabarante I w ogole, ale szybko umknelismy przed jego natretnym gadaniem do ruinek gdzie pstryknelismy pare fotek I ruszylismy w powrotna droge do przystani Sur. Droga byla o wiele przyjemniejsza niz, nie szukajac daleko, trasa w kanionie Colca, ale tez piela sie w gore I w dol, osiagajac podobno w najwyzszym punkcie ponad 4 tys m npm. Niezle, to na razie nasza najwieksza wysokosc. Po drodze pare lamek, boliwijskich dzieci, indian itp. Najlepsze bylo to, ze jak w koncu, po przemierzeniu prawie 11 kilometrow I paru godzinach udeptywania wyspy dotarlismy do celu to bylismy porzadnie zjarani. I nie papierosami ani trawa, lecz sloncem ktore caly czas niemilosiernie palilo, I czego zupelnie nie odczuwalismy, bo ciagle na otwartych przestrzeniach wial tam dosc zimny wiatr I nie przegrzewalismy sie za bardzo.
Sloncu pomagala takze duza wysokosc wiec mocno sie popalilismy, ja na szczescie bedac bardziej okutanym w lachy mam tylko spalone uszy z ktorych juz zdzieram skore I twarz, no troche ramiona, ale dziewczynom wspolczuje, a juz Zuzka to haha cala czerwona 🙂 Oprocz np. Miejsc pod okularami, paskiem od aparatu czy wisiorkiem 🙂 Oj bedzie sie skora lupic. Juz w zatoczce spozylismy nasz niesmiertelny I niewyczerpywalny prowiant w postaci dzemiku, czterodniowych bulek I wysmienitego sera, bodajze z Arequipy, ktory nabiera juz cech najlepszych markowych dojrzalych serkow I moze konkurowac z europejskimi a za tydzien o ile nie ucieknie zdobedzie zloty medal. Mniejsza o terminy przydatnosci do spozycia: po dlugim marszu smakowalo wybornie, zwlaszcza jesli bylo zapijane mate z duza iloscia koki. Nie moge nie wspomniec rowniez o wyczynie, ktorego dokonala nasza nieustraszona kolezanka, mamy to udokumentowane na video. Otoz poczatkowo planowana byla w jednej z ustronnych zatoczek kapiel, sprawdzalismy wode I byla cieplutka, ale potem musielismy lezc I lezc wiec zabawy w wodzie musielismy przelozyc. Tymczasem w przystani Sur Marija stwierdzila, ze byc na Isla Del Sol I sie nie wykapac to sie nie godzi i przeskoczyla szybko w kostium. My z Zuzka telepani juz udarem I chlodnym wiatrem udzielalismy jej jedynie duchowego wsparcia z brzegu. Kolejny raz rispekt I szacun! ;))) Tym bardziej ze woda byla juz zimna. Plywal sobie tylko jakis dziwny zaczerwieniony na twarzy facet w piance, ale on sie nie liczyl. Nie bede opisywal szczegolow, ale Marija kariere na Youtubie ma zapewniona 🙂 Powrotna droge spedzilismy juz profilaktycznie pod pokladem, ale tam z kolei smierdzialo spalinami. Nie bylismy odosobnieni w swoim spotkaniu ze Sloncem, bo wszyscy ktorzy wracali mieli solidnie poopalane geby 🙂 Potem szybki posilek za 25 Bs od osoby (duzo ale I jedzenie bylo dobre, przynajmniej moje bo takich parszywych kluskow jakie miala w swoim spaghetti Zuzka do tej pory nie jedlismy) I zaladunek do busika jadacego do La Paz, bagaze pasazerow w stylu poludniowoamerykanskim na dachu 🙂 W stolicy Boliwii mamy zameldowac sie ok. 21 … 18:30 Myslalem ze to juz koniec wrazen na dzisiaj, a tu prosze. Autobus zatrzymuje sie w jakiejs wiosce, kierowca kaze wszystkim wyjsc I mowi ze przesiadamy sie do lodek bo droga ma swoj dalszy ciag ale po drugiej strony jeziora, jestesmy nad jakims jego przesmykiem. Ciemno, ludzie troche zdezorientowani ida w strone budki przy ktorej stoja zolnierze I sprawdzaja paszporty (Zuzka odwaznie zapytala po co skoro nie przkraczamy granicy I uzyskala odpowiedz ze to kontrola miedzymiastowa). Oczywiscie nie moze obyc sie bez bilecikow za 3.5 Bs. Pakujemy sie na jakas lajbe, ciemno, jakbysmy probowali nielegalnie przekraczac granice w jakims trzecim swiecie. Kolysze, ciemnica, lodka nie ma zadnych oswietlen, widac tylko swiatla miasteczka do ktorego zdazamy I tego ktore zostawiamy za soba. Niezle, gdyby z ta lajba cos sie stalo na srodku przesmyku to nie wiem ilu by sie uratowalo w tych ciemnosciach. Po 20 minutach przeprawia sie rowniez nasz autobus I mozemy ruszac dalej. … Dnia wrazen ciag dalszy. Otoz po dojechaniu do La Paz zatrzymujemy sie gdzies na ulicy… Po chwili pojawiaja sie policjanci, nie wiadomo co jest grane, kierowca zrzuca graty z dachu a tu sie okazuje ze wyladowalismy nie dosc ze w jakiejs niezbyt bezpiecznej okolicy I to po nocy, to taksowki beda nam zamawiac policjanci, spisujac dokladnie kto bedzie jechal. I namiary na taksowke, zeby w razie czego takiego taksowkarza zweryfikowac. Atmosfera strachu udziela sie wszystkim. Zuzka mowi, ze w drodze do Puno rozmawiala z kolesiem ktory tez przyjechal do La Paz na studia, wsiadl w taksowke a ta wywiozla go gdzies na zadupie, przystawiono mu pistolet do glowy I oskubano ze wszelkich pieniedzy. I ta specjalna policja wlasnie ma chronic turystow przed bandytami, ktorych tu pelno, a na dodatek w Sucre sa jakies zamieszki antyrzadowe I rozroby. Pieknie trafilismy. La Paz to masakra…, ludzie chodza tak ze nasza taksowka prawie jezdzi im po palcach, wszedzie pelno ludzi, starych gruchotow nie przestrzegajacych przepisow, jakies sklepiki I sklepiczki, handlarze, stragany… normalnie sajgon. A myslalem ze to Peru jest brzydkie. Dojezdzamy pod hostel, kierowca odjechal a tu… brak miejsc. I stoimy na srodku ulicy. Idziemy paredziesiat metrow dalej, gdzie ma byc jakis inny przytulek dla takich jak my, jakas brama, przez szpare widac sterte gruzu I kraty , jakis obdartus otwiera I wpuszcza nas do srodka… Tu wlasnie dzis spimy, w lazience tylko kibel I umywalka, za to pokoj wypas, 4 lozka kazde z innej epoki, jakas sofka I fotel, a na okrase dywaniki samochodowe przy jednym z lozek. Juz nie lubimy Boliwii 🙂
27.11 – La Paz (Boliwia)
Tak jak pisalem poprzednio, jestesmy w Boliwii, wrazenia na razie sie gotuja i jeszcze nie zostaly spisane, a my jak zwykle bedziemy gonic przed siebie, wiec opisze wszystko w autobusie. Dzisiaj wieczorem jedziemy do Uyuni, w glab Boliwii, nad slone jeziora. Potrwa to pewnie ze 2 dni, wiec nie bedzie wiesci. Okolo 30tego powinnismy byc z powrotem w La Paz i albo ruszymy co Coroico zjechac rowerami Droga Smierci (w googlach po wpisaniu „coroico death road” pokaze sie pare fajnych zdjec) albo jak nie bedzie czasu to ruszymy juz do Cuzco. Generalnie zyjemy, na razie troche podpieczeni na raka, koncza sie czyste ciuchy a nie ma kiedy prac 🙂 Apropo zdjec: nie wrzucam ich, bo przewaznie jestem przy kompie bez kabelka do aparatu, po drugie nie mam czasu. Zdjecia beda dostepne jak wroce, duzo zdjec poza tym ma Zuzka i Marija.
27.11 – La Paz (Boliwia) , nowa nadzieja
Po przygnebiajacym wieczorze przyszedl przyjemniejszy poranek. Lazienke mamy na tarasie na samej gorze, z widokiem na miasto. La Paz lezy w dolinie na zboczach ktorej poprzylepiane sa wszedzie domy, glownie z czerwonej cegly. Wczoraj jak zjezdzalismy w glab miasta to tak jakbysmy schodzili w glab studni pooswietlanej lampkami, fajnie to wygladalo. Niestety dzieki temu rowniez powietrze w miescie jest mocno zanieczyszczone , pelno tu samochodow ktore ostro smrodza. W naszym hosteliku, ktory czasy swietnosci ma juz dawno za soba mieszkaja jacys dziwni ludzie, jak w komunie.Siedza pod schodami wokol stolow, cos tam czytaja, pala jakies fajki albo blanty, ceruja jakies spodnie, panuje raczej milczenie. Wygladaja jak dzieci kwiaty, dredy, brody, powyciagane koszulki, jakies chusty , no prawdziwa komunka, tak jak wyszlismy tak spotkalismy ich po powrocie, wiec za wiele zajec nie maja. Moze gromady butelek po winie w katach to ich dzielo 🙂 O 10 spotykamy sie na glownym placu przed katedra z Majka,Szaszka i Zyleta. Nocowali gdzies u ksiezy i razem mamy kontynuowac wyprawe, przynajmniej przez jakis czas. Obgadujemy w kafejce plany na dalsza droge (caffe con leche doble = 15 Bs) i ruszamy na miasto. Pomni wieczoru i ostrzezen trzymamy sie w grupce, aparaty mocno w garsciach a plecaki na brzuchu. Podobno nie ma dnia, zeby cos sie nie stalo z jakims turysta,niedawno zaginelo 2 Niemcow. Sposoby sa rozne, np falszywi policjanci po cywilu, z plakietkami ktorzy chca sprawdzic Ci dokumenty, potem niby kaza jechac ze soba na komisariat i juz sluch po Tobie ginie, a w najlepszym razie jestes ogolocony ze wszystkiego, albo pochlapia Cie jakims keczupem i oferuja pomoc przy czyszczeniu a tymczasem jestes obrabiany, albo falszywe taksowki z jakims pasazerem itd.Nam na szczescie nic zlego sie przytrafilo, obeszlismy kawalek miasta, zabytkow niewiele, ale i nie pchalismy sie do muzeow.
Z ciekawszych rzeczy to katedra z tablica upamietniajaca wizyte Jana Pawla ii, bylismy tez na cmentarzu ktory wyglada zupelnie inaczej niz nasze polskie: nie ma tam pojedynczych grobow tylko wysokie budyneczki ktore od frontu maja przegrodki ze szklanymi drzwiczkami o wielkosci jakies 50 na 50 cm. i stoi sobie po obu stronach alejki taka sciana okienek za ktorymi poukladane sa kwiaty, zdjecia, tabliczka upamietniajaca zmarlego i rzeczy ktore lubil, np widzielismy schowki z papierosami, jakimis alkoholami, jedzeniem itd. Niektore domki sa wielopietrowe, tzn zeby siegnac do wyzszych okienek trzeba wejsc po schodkach, niektore sa wlasnosciami calych rodzin. Nie jest tak zielono jak w Polsce, ale wszystko wyglada schludnie i ladnie. Bylismy tez na tzw Miradol KiliKili, punkcik widokowy w centrum miasta polozony wysoko w gorze, z ktorego widac panorame miasta. Super widoki. Obok cmentarza zachcialo nam sie jesc i weszlismy do jakiejs przypadkowej jadlodajni. Niesamowite wrazenie… Bylismy jedynymi bialymi w miejscu gdzie stoluja sie zwykli boliwijczycy, nawet niekoniecznie najbiedniejsi choc miejsce ewidentnie bylo nastawione na raczej tych mniej zamoznych, ale i cale rodziny zupelnie normalnie wygladajacych mieszkancow La Paz . Menu del dia bylo po 7 bolivianos (jakies niecale 3 zl), a my wzielismy danie za 15 Bs(jakies 5 zl) , i byla to gora duszonych kawalkow miesa pomieszanego z frytkami, posiekanymi parowkami, cebula, pomidorami, jakimis kawalkami sera, wszystko plywajace w ostrym sosie, a jakby komus bylo malo na spodeczku dostawal troche naprawde wypalajacego jezyk zielonego specjalu, chyba z papryki. Wyzerka taka, ze zadne z nas wszystkiego nie dalo rady zjesc. Nie pamietam czy pisalem, jak w dzien wyjazdu z Arequipy zamowilismy z Zuzka w polecanej przez dziewczyny z hostelu restauracji zestaw obiadowy dla dwoch osob. Dostalismy wielki polmisek z gora miesa, stojacy na wszelki wypadek na weglach zeby za szybko nie styglo. Byla tam i salchicha, czyli kielbasa troche podobna w smaku do naszej bialej, i jakies grilowane mieso z kurczaka, i kawalki flakow (takich z ktorych robi sie potem zupe), ugotowane i podsmazone, i jakies mieso wolowe z koscmi, naprawde mnostwo jedzenia. Cena – cale 25 soli, czyli 20 zl. Najbardziej interesowaly mnie flaki, bo nigdy takich nie jadlem, troche zalatywaly flakami wlasnie, jak przed ugotowaniem ich do zupy, i byly bardziej gumowe ale zjadlem wszystkie, dziewczyny nie chcialy sprobowac nie wiadomo dlaczego 🙂 Co jeszcze z La Paz… Bardzo specyficzne to miasto, zatloczone, zapedzone i ubogie, tak jak pisalem wczesniej. Komunikacja miejska nie istnieje , zamiast niej funkcjonuja collectivos, tysiace busow i busikow, ktore kotluja sie w tym tyglu, ocieraja niemal w waskich uliczkach, z kazdego wystaje wrzeszczacy jakies nazwy ulic lub dzielnic konduktor (przewaznie jakis mlodziak) nawolujacy do swojego busika. Bardzo sympatyczny srodek lokomocji i tani, chociaz bywa ciasno zwlaszcza w malych busikach. Zatrzymuje sie toto praktycznie wszedzie, wystarczy machnac reka, wysiada tez przy byle zatrzymaniu. Takie MZK w tysiacach prywatnych rak. Ale najbardziej ekstremalne czekalo nas dopiero wieczorem. Kupilismy bilety do Uyuni, zaladowalismy do autobusu (tez nie bez problemow, bo okazalo sie ze bagazniki sa juz pozapelniane nie wiadomo czym i trzeba robic jakies ruchy na dachu, gdzie juz tez bylo nawalone mnostwo towaru, zeby zaladowac plecaki, bo wiekszosc w autobusie jak zwykle stanowili turysci). Autobus nocny oczywiscie (oszczedza sie na noclegach), ma jechac 12 godzin, wiec srednio przyjemne. Poczatkowo bylo znosnie, nie liczac bardzo dlugiego wydostawania sie z kotla La Paz, ale juz po kilkudziesieciu kilometrach skonczyla sie dobra droga i nasz spokoj. Na dziurawym asfalcie jeszcze jakos dalo sie zyc, podskakiwalismy ostro na wybojach i tyle, ale jak droga przeistoczyla sie w kamienista zwirowke poczulismy co znaczy kiepska droga. Nagle wszystko zaczelo walic i dudnic, jeczec, skrzypiec. Halas byl taki jakbysmy jechali polaczeniem kombajnu z sieczkarnia i mlockarnia w ktorej na dokladke zaczal telepac nie jeden a 500 lancuchow, na dodatek o zmiennej geometrii oczek i kazdy w swoim kierunku. NiGDY zadne z nas nie jechalo w ten sposob. Zasnac nie bylo sposob, bo czlowiek podskakiwal, obijal sie , glowa mu sie urywala w roznych kierunkach. A kierowca majac chyba opoznienie pedzil po tej zwirowce przed siebie w zupelnych ciemnosciach. Dodatkowo pojawil sie kurz, ktory jakos zaczal przedostawac sie do srodka. No i jakzeby inaczej zrobilo sie zimno, w dzien upal, w nocy lodownia. Od tych wibracji i ciaglego telepania zaczely otwierac sie okna, np to obok mnie regularnie pol nocy domykalem bo ciagle sie odsuwalo i lodowaty ped powietrza nie dawal spac. W pewnym momencie Marija i ja przeprosilismy sie nawet z kocami, ktore byly jako wyposazenie. Po wejsciu do autobusu brzydzilem sie ich nawet dotknac i rzucilem natychmiast na polke, ale jak juz solidnie przemarzlem to juz mi ich smrodek i wyglad tak nie przeszkadzal. No dobra, zeby calkiem sie nie upodlic polozylismy to sobie tylko na nogi 🙂 A Zuzka byla twarda, przemeczyla sie jakos. Cala noc w plecy, szczesliwi bylismy jak o 7mej rano stanelismy w Uyuni.
28.11 – Salar De Uyuni (Boliwia)
W Uyuni od razu po rozladunku zaczeli zaczepiac nas naganiacze na wycieczke na slone jezioro. Wytargowalismy na 65$ od osoby za 3 dniowy tour dzipem. Wlasnie sie w nim gnieciemy wiec reszte dokoncze pozniej. … Pisze dzip, mysle terenowka, czyli Land Cruiser. Chcemy cos zjesc, do wyboru sa dwa sniadania: continental i american. Pierwsze 10Bs drugie 14Bs, a rozni je 2 rzeczy: continental to pieczywo, maslo, dzem i do wyboru kawa, herbata itd, a w american dochodzi dodatkowo: jajka smazone lub gotowane oraz sok, np bananowy z mlekiem, bardzo dobry, wiem bo bralem. Umowilismy sie na 10:30 wiec zanim przyjedzie koles ze sprzetem idziemy w teren poszukac wodki. Na wieczor. Na wszelki wypadek . A noz trafi sie jakas okazja. Lepiej nie wyobrazac sobie miasteczka w ktorym wyladowalismy jako w ogole miasteczka. To jest tak: pustynia, zewszad nic oprocz piachu. W srodku tego pare niskich zabudowan, jakis kosciolek, szkola, bazar… To miasto wyglada gorzej niz w westernie, naprawde (pomijajac fakt ze znaja tu internet i mp3, a z pirackimi kopiami filmow sa prawie na biezaco). Ok, jeden jedyny sklepikarz ma wodke, cale 0.9 litra za trzysiedziesci pare bolivianos, niewiele ponad 10 zlotych polskich. Kupujemy.
Wyprawa na Solar de Uyunì, to wlasciwie trudno opisac, trzeba zobaczyc. Miliony lat temu mniej wiecej w centralnej czesci Boliwii bylo morze, ktore po zmianach klimatu wyschlo, pozostawiajac pomiedzy wysokimi gorami olbrzymia pustynie. Obecnie posrodku tej pustyni znajduje sie wielka ogromna polac soli o grubosci od 1 do 9 metrow. Wyglada to niesamowicie, jakby na srodku pustyni wszedzie byl snieg. Na skutek efektow swietlnych i odbijania jak w lustrze od lsniacej tafli soli gory na horyzoncie wygladaja jakby plywaly zawieszone w powietrzu.
Odwiedzamy jakies domki, wszystko zbudowane z soli, wnetrza tez, stoliki, lawy, lozka – mozna tu wynajac pokoj i nocowac. Potem mknac po spekanych taflach soli jedziemy do wyspy incahuasi (to po keczuansku Dom inkow, czyli Casa Del inca). Jest to wlasciwie ogromna skala pochbodzenia wulkanicznego, poszarpana ostrymi kamieniami i porosnieta kaktusami. Przyjmuje sie ze kaktus kazdego roku rosnie o 1 cm, najwyzszy ma troche ponad 12 metrow, czyli 1203 lata, sporo. Na gorze mozna obejrzec Luk Koralowy, skale tworzaca grote, obrosnieta skamienialymi koralowcami, jeszcze jeden dowod na istnienie tutaj morza. Obejscie wszystkich tych przybytkow zajmuje ok 30 minut i kosztuje 10Bs ktore chcielismy zaoszczedzic obchodzac wyspe z boku by ominac glowna sciezke i babke sprawdzajaca bilety, ale wypatrzyl nas jakis czujny straznik na rowerze i stanowczymi slowami zawrocil, nie dalo sie z nim dyskutowac. Nasz kierowca, ktory tutaj pelni rowniez funkcje kucharza i sprzataczki przygotowuje w tym czasie obiad, ktory podobnie jak wiele innych zalog (prawie wszyscy w Land Cruiserach) zjemy na solankowych stolikach. Jedzenie calkiem dobre, steki z koscia z lamy, do tego jakas dziwna odmiana drobnej kaszy, smacznej, jakies warzywa. i znowu w droge. Nastepny punkt to jaskinie Galaxis, odkryte w 2003 , z niezwyklymi formami skalnymi, ktore utworzyly tez jakies koralowce, oraz jaskinia gdzie odnaleziono jakies mumie (znowu truchelka ktore mnie nie interesuja). Wszedzie wokol szara pustynia, skaly, jakies resztki krzaczkow, upal wsciekly, ale jest tu jakies zycie, czasem widac jakies wikunie (czyli ichnie sarenki) , czasem lamy. W zasadzie nic sie nie dzieje, jedziemy i podziwiamy krajobrazy, gory. Nocleg mamy zaplanowany w malej wioseczce na niezlym wygwizdowie, ktora tworzy pare rzedow szarych zabudowan z cegiel z uschnietego blota, jakis kosciolek. Wszedzie walesaja sie lamy, skubiace nie wiadomo co z ziemi. Nocujemy wraz z 3 innymi zalogami w malym hospedaje, kolacyjka dosc bogata, zapijamy wodka argentynska stylizowana na Finlandie (pokazujemy tez Narciso, naszemu kierowcy, jak sie po polsku pije – biedaczek nie mogl polknac za jednym razem i troche go wykrzywialo, ale potem juz byl caly happy 😉 i idziemy spac.
29.11 – gdzies w pustyniach Boliwii
Dzien niezbyt ciekawy, przynajmniej dla mnie. Wloczylismy sie po pustyni, co jakis czas wpadajac do roznych lagunek, gdzie mozna bylo np poprzeganiac flamingi. Kazda z tych lagun miala swoja nazwe, ktorych obecnie nie pomne, moze potem podopisuje dla potomnosci jak jakas mapke obejrze. Hmm, co jeszcze… Moze Arbola Del Piedro, kamienne drzewo ? Widzielismy oczywiscie rozmaite lamy, wikunie I smiesznego wizkotche(?), krolika z dlugim ogonem chowajacego sie w skalach, ktory nawet dal sie nakarmic bulka, liska albo cos wygladajacego jak lisek, ktory stal obok drogi, ten tez zostal poczestowany kanapka, ktora z wielka podejrzliwoscia chapsnal i oddalil sie na bezpieczna odleglosc. Poza tym krajobrazy i widoki, szare powypalane gory, no jak to na pustyni. Na wieczor zajezdzamy do Rezerwatu, 30Bs, gdzie mamy nocowac. Przed brama stoi zdezeleowana poczciwa Jawa. A w rezerwacie Laguna de Colocarada, lsniaca na czerwono od jakichs zyjatek i pelna flamingow. Nocleg w sporej chalupce, gdzie oprocz nas jak zwykle zanocuje pare innych ekip. Zeby nie bylo za latwo to nie ma cieplej wody, prysznica tez ale jest szlauf, i dwa kibelki, dosc oblegane jako ze w sumie jest nas tu dwadziescia pare osob nie liczac obslugi. Salka nawet niezla, bo przyjechalismy wczesniej niz inni. Pytamy Narciso czy oprocz winka ma dla nas jeszcze jakis alkohol, smieje sie i mowi ze nie, ale ze dalej w osadzie jest jakis sklepik. Oczywiscie ruszamy po zaopatrzenie, wybor ubogi i drogo, ale nie ma wyjscia. Przed kolacja Marija, ktorej brak wrazen (mowilem ze to byl nudny dzien), chce lezc na pobliska gore (na oko ponad 5 tys, bo juz my jestesmy na ponad 4 tys), ale wobec kompletnego braku zainteresowania (nie ma szans zebysmy zdazyli przed kolacja chocby tam sie wdrapac, nie mowiac o powrocie) zgadza sie na mniejsza, na ktora koniec koncow idziemy we dwojke bo reszta cieniakow wymieka ;)) Lodowaty, przeszywajacy wiatr od czola i troche miekkie podloze, a potem kamienie nie ulatwiaja podejscia, ale zapinamy 3 bieg i w ostrym tempie stajemy na szczycie jeszcze przed zachodem slonca. Tym razem postanowilem byc twardy i nie dac sie zjesc blondynce 😉 a moze po prostu dala mi szanse, nie wiem 🙂 Kolacja srednia, spaghetti. Wieczor konczymy przy winie i piwie grajac w Mafie (dla mnie nowosc ale to chyba jakas narodowa gra awuefistow ;] i drac sie na korytarzu do poznej nocy. A pobudka zaplanowana na 4ta.
30.11 – San Pedro de Atacama (Chile), Calama (Chile)
Cholera by to wziela, niby wakacje a kolejny raz trzeba wstac przed switem. Na dodatek kac i bol glowy. Na dworze lodownia, Narciso mowi ze niby 8 stopni, ale trudno w to wierzyc jak jest szron na szybach. Pakujemy graty w ekspresowym tempie i pierwsi wyjezdzamy z wioski. Ale zimno, ogrzewanie jakies nedzne, na dodatek wieje z kazdej dziury i wiecznie opadajacej szyby. Gdzie tak po 6tej dojezdzamy do gejzerow, wlasciwie to nie wiem czy to nazywac gejzerami, bo woda z nich nie strzela. Unosi sie tylko intensywnie para i wszedzie czuc zapach siarki, boimy sie zagladac w glab tych dziur wiec bezposrednich zdjec nie ma 🙂 Potem najwieksza atrakcja poranka, gorace zrodla.
Dojezdzamy to kilku bajorek, jedno z nich jest bardziej cywilizowane. Rozbieramy sie tym mrozie rzucajac ciuchy tak jak inni na ziemie i blyskawicznie zanurzamy. Goraco az parzy, podobno 33 stopnie, nie wiem ale ulga dla zgrabialych rak i zmarznietego tylka. Plytko, siedzi sie na dnie i patrzy jak co chwila docieraja nastepne terenowki i kolejni zawodnicy pozbywaja sie ciuchow. Narciso w tym czasie zajmuje sie przygotowaniem sniadania. Oczywiscie nie obylo sie bez przygod. Przy wchodzeniu ktorys z chlopakow krzyknal do Mary: – Na glowke! A ona jak nie wleci do tej wody! Dokladnie tego nie widzialem, moze i lepiej, bo opis bedzie mniej drastyczny 🙂 Na glowe nie skoczyla ale na szczescie reka cala, troche stluczona i poraniona ale nie zlamana. Dopiero by byl Meksyk. i pewnie koniec wycieczki dla tej szalonej baby 😉 Wygrzalismy sie i wyplawilismy i ruszylismy dalej do tzw Laguna Verde, z racji zielonej wody na skutek istnienia w tym jeziorku jakichs stworzonek czy innego talatajstwa.
Wyglada w kazdym razie naprawde widowiskowo, zwlaszcza z odbijajacym sie na powierzchni wody wulkanem stojacym za jeziorem. Aha, po drodze jeszcze mijalismy Deserto El Salvador Dali, pustynie na ktorej rzedem staly jakies skalki czy kamienie, podobno Dali namalowal podobny obraz (nie wiem, nie znam sie). i teraz najprzyjemniejszy punkt programu dla naszych towarzyszy: Narciso wywozi nas na granice boliwijsko-chilijska, gdzie rozstaniemy sie z Majka, Zyleta i Szaszka. Tam czeka na nas bus ktory dowiezie nas do San Pedro de Atacama. Tak, tak, to kolo pustyni Atacama. Wlasciwie wyjezdzajac do Uyuni nie planowalismy, ze znajdziemy sie tak daleko, w trojkacie granic boliwijsko-chilijsko-argentynskiej, ale jak przypomnielismy sobie droge od Puno w Peru, poprzez Copacabane, La Paz i wreszcie Uyuni to zdecydowanie odechcialo nam sie wracac ta sama droga. (Teraz pisze te slowa jadac wlasnie w strone granicy chilijsko-peruwianskiej wzdluz Atacamy, szary piach gdzie okiem siegnac) Na granicy znowu wypelnianie papierkow imigracyjnych, ale tym razem boliwijczycy wydzieraja od nas dodatkowo po 15 bolivianos, bezprawnie oczywiscie, ale wez tu sie kloc na posterunku policji, nawet jesli to jakas nedzna chatka na srodku pustyni. Pozegnalna fotka i Szaszki odjezdzaja, maja czekac po naszym wejsciu na Machu Picchu na Marije w BuloBulo :))) Z tym BuloBulo to niezly zamet, bo jada tam do jakichs misjonarzy, ale tej miejscowosci nie ma na zadnej mapie i im wiecej mapek widzielismy tym silniej rosla obawa, ze taka wioska po prostu nie istnieje. i tu cud, na rzeczonym posterunku Marija znalazla BuloBulo na mapie. Jedna jedyna mapa od LaPaz do Chile na ktorej bylo BuloBulo 🙂 Pakujemy plecaki do autobusiku, ktory ma zawiezc nas i innych extranjeros do San Pedro de Atacama. To juz chilijski srodek lokomocji, od razu razu rzuca sie w oczy jego lepszy stan i dostatniej ubrany kierowca (mamy jego zdjecie, bo ma zabojcza grzywke, godna najlepszej galerii) , ktory przed wyruszeniem udziela nam instruktazu co sie bedzie dzialo na granicy chilijskiej.
Bo posterunek jest w San Pedro, 40 minut dalej. Po kilku minutach konczy sie droga pustynna i kierowca oznajmia dumnie, ze dotarlismy do cywilizacji – wjezdzamy na regularny asfalt, porzadna autostrada rzeczywiscie. Mysle, ze to najlepsza z drog jaka do tej pory jechalismy w Ameryce Pd, ta po ktorej teraz jedziemy do Calama jest identyczna, od razu widac ze Chile to bogatszy kraj niz Boliwia a moze i Peru. Bogatszy co wcale nie oznacza, ze bardziej nam sie podoba. i moze nawet nie chodzi o ceny, choc to rowniez (sa 2 razy wieksze niz w Boliwii). Otoz po przyjezdzie do San Pedro de Atacama autobus zajezdza pod posterunek, gdzie maja nas zweryfikowac czy nie przewozimy czegosc niedozwolonego, a lista tych rzeczy jest dosc dluga. Od raz po wyjsciu z autobusu kazdy musi stanac na gabce nasaczonej jakims srodkiem dezynfekujacym, niby w celu odkazenia. Nam to wsio rawno, ale Ci w klapkach maja pewnie gorsze wrazenie, bo nie wiadomo co to za piana lepi im sie do nog. Potem kontrola paszportowa, a potem dostajemy nasze plecaki i wchodzimy do sali z dlugim stolem za ktorym stoi kilku Chilijczykow. i zaczyna sie regularna rewizja. Nie wiem co to za kraj, gdzie tak sie traktuje turystow(i to bez wzgledu na narodowosc, bo sa tu i Niemcy i Amerykanie i Anglicy nawet Litwini, mieszanka z calego swiata). Nie wolno miec zadnej zywnosci, produktow roslinnych i zwierzecych, nasion, drzew, miesa itd itd, na liscie sa jeszcze oczywiscie inne przedmioty jak nieuzywane sprzety rtv i agd, leki, zbyt duze ilosci papierosow i alkoholu ale to juz powiedzmy normalne. Otrzymujemy informacje, ze jak cos znajda u jednej osoby to caly autobus bedzie czekal az nie wyjasnia sprawy, poza oczywistym zarekwirowaniem takiego towaru moga dodatkowo ukarac mandatem a nawet wsadzic do wiezienia (to oczywiscie za narkotyki albo inne powazne przestepstwo, ale zaniepokojenie ogarnia wszystkich). Jeszcze w drodze do San Pedro koles przede mna wysypal cala torbe lisci koki przez okno, my tez wywalilismy do kosza nasze liscie plus prazone ziarna bobu albo innej fasoli, bulki. Podobno to wszystko ze wzgledu na przepisy sanitarne. Trafiam do jakiejs normalnej babki, ktora sprawdza mi dokladniej maly plecak a duzy tylko pobieznie przeglada, mowie ze nie mam zadnych warzyw i owocow, a lekarstwa tylko do wlasnego uzytku i jestem wolny. Marija tez, chociaz obie z Zuzka baly sie, ze zabiora im bransoletki z jakichs kolorowych nasionek ktore kupily w Meksyku – jednej dziewczynie widzielismy jak zabrali. Zuzce nie poszlo tak dobrze jak nam, najpierw przyczepili sie do wisiorkow w ktorych zalany byl lisc koki, taki gadzecik ktory Zuzka kupila na bazarku w LaPaz, a potem wywachali zapach drewienka szczescia (tez bazarkowy upominek) i zaczeli pytac o koke. Zuzka pokazala im to drewienko, a Ci zabrali i kazali pisac od nowa oswiadczenie celne, ze wwozi niedozwolone towary. Nienormalony kraj, zwlaszcza na tle tak przyjaznych w sumie Peru i Boliwii. Ale na pewno bogatszy, to widac wszedzie, samo San Pedro de Atacama nie jest moze jakas metropolia , a raczej wioska, ale rzeczywiscie nie ma takiego syfu jak np w Boliwii. Wolimy jednak Peru i Boliwie, przynajmniej na razie 🙂 Moze dlatego Chilijczycy wlasnie nie sa lubiani ani przez Peruwianczykow ani Boliwijczykow (tak mowili ludzie z ktorymi rozmawialismy), bo uwazaja sie za lepszych i bogatszych. Ale ulice tu rowniejsze, nie trabia jakos i jezdza zgodnie ze swiatlami, pewnie lata rzadow pod uciskiem Pinocheta zrobily swoje. Ok, dojezdzamy do Calama, musielismy rzucic sie w tym kierunku, bo nie bylo juz biletow do Arici (kolejna rzecz na minus – w Peru i Boliwii to autobusy zabijaly sie o turystow, tutaj chyba jest na odwrot) a stamtad musimy dostac sie do Tacny, zeby przekroczyc granice chilijsko-peruwianska. No i za cene biletu z San Pedrodo Arici moglibysmy objechac pol Boliwii w te i z powrotem. Pewnie jak to sie znajdzie w blogu to juz dawno bedziemy w Cuzco, a na razie mam zatkane ucho bo z ponad 4 tys metrow zlecielismy na niziny. Z ostatniej chwili: Udalo mi sie dostac do internetu, wiec wrzucilem co mialem, o 22giej odjezdzamy z Calama do Arici.
01.12 – Arequipa (Peru)
Wlasciwie ostatnie dwa dni mozemy sobie spokojnie wyjac z zyciorysu. Bo nie wiem czy jest sens opisywanie ze w ciagu prawie 48 godzin z Boliwii przy granicy z Argentyna przedarlismy sie do Cuzco w Peru, kiedys zlicze ile to kilometrow, ogolnie jestemy wykonczeni i brudni, a ja mam taki humor ze moge kogos ubic. Jak juz udalo nam sie wsiasc w San Pedro de Atacama w autobus (najpierw sie okazalo ze nie przyjmuja za bilety w dolarach a my nie mielismy chilijskich pieniedzy wiec Zuzka zostala a my biegiem lecielismy szukac jakiegos kantoru, w jakims sklepie stara baba wybrzydzala na 50$ ktore wygladalo lepiej niz wszystkie jej banknoty jakie miala na stanie, a jak dobieglismy z powrotem to okazalo sie, ze nie ma biletow, bo to byla pomylka. Grozilo nam uwiezienie do wieczora w tej dziurze, wiec dogadalismy sie z kierowca, ze nas wezmie na miejsca stojace, tzn mnie na stojace, a dziewczyny chcial posadzic kolo siebie cwaniaczek jeden 🙂 I znowu sprint po plecaki, zostawione u Mr Grzywki, i z powrotem z plecakami, cala operacja zajela jakies 10-15 minut i dorwalismy autobus po drodze bo juz zdazyl wyjechac) .Miejsca siedzace jednak sie znalazly i w dosc dobrych warunkach dojechalismy do Calama. Tam kierowca zainkasowal ukradkiem 3000 $ (chilijskich oczywiscie), a my poszlismy szukac autobusu ktory moglby nas wywiezc dalej.Tu polecamy linie Frontera 🙂 Cena wprawdzie niezbyt mala ( udalo nam sie stargowac w kasie na 10 tys od osoby, czyli na 20$), ale inni byli drozsi, a tak naprawde ich nie bylo. Polaczenia w Chile nie sa tak rozwiniete jak w Peru na przyklad, pewnie dlatego ze tu wiecej ludzi ma swoje samochody.Zostawilismy plecaki w przechowalni i poszlismy obejrzec miasto. Nic ciekawego. Dziwilismy sie, ze takie Chile, sasiad Peru i Boliwii moze tak sie roznic. Gdyby nie ludzie, w wiekszosci o ciemnej karnacji (ale i tak jasniejsi a nawet sporo bialych) i zabudowania moznaby myslec ze to jakies europejskie miasteczko. Nowe samochody, swiatla na skrzyzowaniach, sklepy z cenami warszawskimi, knajpy itd. Zafundowalismy sobie lody w najbardziej chyba wypasionej kawiarence w miescie, za 3 tys czyli 6$ dostalismy takie wielkie puchary ze ledwo je pomiescilismy. Wlasciwie w Calama bylismy typowymi niedzielnymi turystami, lazilismy po deptakach i nic nie robilismy. Nuda. Ale i miasto, tak jak pisalem, niczym sie specjalnie nie wyrozniajace. Obiad wypatrzylismy w jakiejs jadlodajni, calkiem dobry byl, z tego co pamietam calosc za 3 osoby razem z piwem to jakies 10 tys, czyli 20$. Z ciekawszych rzeczy: znalezlismy na ulicy zwitek banknotow, kopnalem go noga w strone Zuzki nie wiedzac czy to nie jakas podpucha, ale byly to prawdziwe chilijskie dolary, za chwile dogonil nas ich wlasciciel, ktoremu Zuzka wyrwala jeszcze 10% znaleznego. Przynajmniej tyle chciala, ale przeliczylismy sie w rachubach bo kasy bylo duzo wiecej, ponad 40 tys. Faceci na ulicach o wiele bardziej chamscy niz u sasiadow. Tzn tylko dla naszej blond Mariji. Gwizdali za nia caly czas, albo darli geby z jakimis zaczepkami, nie mowiac o tym, ze KAZDY, niewazne czy jechal samochodem, szedl druga strona ulicy czy siedzial u fryzjera nie mogl oczu oderwac (nie licze tego dziadka ktory pewnie byl slepy i nawet nas nie widzial – to apropo testu czy rzeczywiscie wszyscy sie gapia :). O 22:30 (z jakims opoznieniem) wpakowalismy sie do autobusu i to byl najlepszy autobus jakim do tej pory jechalismy (noz mi sie w kieszeni otwiera jak spojrze na ten chlew ktorym teraz sie przemieszczamy…) – siedzenia z podnozkami, fotele mozna prawie polozyc i to bez ryzyka ze komus z tylu miazdzymy kolana, dzialajace swiatelka nad fotelami (do te pory wszedzie bylo pelne zaciemnienie). Naprawde super warunki. No i ludzie czysci i normalnie ubrani… To wlasnie raczej my na ich tle prezentowalismy sie jak brudasy.Ok 7mej dojechalismy do Arici, gdzie wcisnelismy sie na ostatnie cholernie twarde miejsca w jakims nedznym autobusie do Tacna. Na szczescie droga niedaleka, niecale 60 km. Na granicy chilijsko-peruwianskiej, wszystkich wygnali z autobusu do kontroli paszportowej i bagazowej (bez problemu bo to juz posterunek peruwianski) i po 7mej meldowalismy sie w Tacna (kolejna zmiana strefy czasowej i zyskalismy 2 godziny). Tu klasyczna walka o klienta, czyli naganiacze ciagnacy nas do biur firm autobusowych – od razu sie czlowiek lepiej czuje i moze dyktowac warunki. Bierzemy linie Flores, 35 soli od glowy, i o 8:30 ruszamy do Arequipy. Flores tez moze byc, przynajmniej klasa Imperial, nie smierdzi, daja jakies ciasteczka i napoje.Przed 14 (1go grudnia) dobijamy do Arequipy. No, w koncu u siebie! To miasto wydaje nam sie nasza oaza spokoju (nie liczac oczywiscie Uakaczinki ;), taksoweczka 3 sole do centrum, obiad jak zwykle w El Erraje (POLECAMY!), tym razem jest wiecej ludzi bo sobota, ale szef nas poznaje i usmiecha sie na przywitanie. Drink na dachu przy Plaza Del Armas, skad roztaczaja sie swietnie widoki, wprawia nas w calkiem dobry nastroj, postanawiamy wyczyscic sobie buty o ulicznego czysciciela. Wybieramy zawodowca, z calym wlasnym kramikiem, czyms na ksztalt szafy gdzie opierajac nogi na metalowych stopkach moze siedziec obok siebie w fotelikach nawet 3 osoby (i studiowac gazete np :). To co ten koles (mlody ale widac ze lata doswiadczen) wyprawial z butami Zuzki nawet nagralismy. Z szarych i zapyzialych znowu zrobily sie nowe, tworzyl kolory mieszajac jakies swoje proszki i nacieral nimi skore tak, ze wygladala jak nowa, po prostu magik. Cale czyszczenie Zuzki zajelo solidnie ponad 30 minut! Ja juz nie mialem tyle cierpliwosci, oczyszcil mi tylko z kurzu, natarl czym skore, posprejowal i wyglancowal gume na asfaltowo czarna. I pomyslec ze taka usluga kosztuje 4 sole ( 3 zl 20 gr). Nastepne czyszczenie butow tylko w Arequipie.Aha, koles ma renome, ludzie przynosili mu tez buty do wyczyszczenia na pozniej, nawet ksiadz chcial sobie wyczyscic trzewiki, ale akurat zajelismy miejsca 🙂
Dojezdzamy do Cuzco wiec bede sie streszczal.Jest 6:15. Wyjechalismy z Arequipy o 20 (bilet 20 soli). I jest to kolejna traumatyczna podroz w tej calej wyprawie. Niby autobus ma wszystko co potrzeba, Marija nawet ustapila mi miejsca, bo ostatnio jechalem wbity w fotel przede mna i na dworcu pewnie widac bylo moje niezadowolenie, jak znowu wybralismy jakas podrzedna linie, ale to co tu sie dzialo to granica mojej cierpliwosci. Po pierwsze caly przod autobusu wypelnialy jakies dzieciaki na wycieczce, my siedzielismy zaraz za nimi. Nie wiem czy byla jakas chwila, zeby wszystkie na raz zasnely przynajmniej na godzine. Pol nocy ktoś puszczal melodyjki z telefonu, po kolei wszystkie jakie mial i tak w kolko, po godzinie przerwa i od nowa. Jedna dziewczyna nie zdazyla doleciec do ubikacji i zsikala sie centralnie pomiedzy siedzeniami, potem to wszystko splywalo w dol schodkami do drzwi. Wiadomo jak smierdzialo, tym bardziej ze drzwi od lazienki przestaly sie zamykac i lataly sobie w te i z powrotem w zaleznosci czy hamowalismy czy przyspieszalismy. Obok siedzialo male dziecko, ktore tez kilka razy urzadzalo w nocy koncert. W nocy wlezli jacys indianie, smierdzieli tak ze musialem oddychac przez chustke, byl taki tlok ze jedna z tych bab siadla zreszta w korytarzu akurat w tym miejscu gdzie byly siki, jakis dziadek o malo nie wybil mi oka torba, klasyczny koszmarek. Dobrze, ze to ostatnia taka podroz, z Cuzco do Limy wracam normalnym autobusem, nawet jesli bede mial przeplacic. Boje sie myslec jak smierdze. 🙂 Jutro zaczynamy rano wyjscie na Machu Picchu (4 dni, powrot 7go), wiec nie bedzie zadnych informacji. Mam tylko nadzieje, ze to bedzie mniejszy hardcore niz Colca.
02.12 – Cuzco (Peru)
Cuzco przywitalo nas deszcem i chmurami, ale raz na 4 dni moze padac – tak napisano w przewodniku. Od razu ( mimo stadka naganiaczy) kazalismy sie zawiezc do hotelu Pirwa, ktory polecili nam Saszki. Mimo staran nie udalo sie ich pokonać i wywalczylismy pokoj za 13 soli, a nie 12. Moze nie bylismy juz tak zdesperowani i na dodatek noc w tym smierdzacym autobusie troche nas wymeczyla. Pirwa to schronisko dla backpakersow, wiec pokoje nie byly zbyt intymne, w kazdym po kilka pietrowych lozek, ale klimat panuje tu sympatyczny, a samo wnetrze urzadzone jest troche w stylu kolonialnym, dwa patia, schodki, amfilady. Plus darmowy internet (do ktorego nie dalo sie w ciagu dnia dopchac, bo okupywali go jacys smarkacze) oraz , uwaga: PLAZMA, pierwsza jaka spotkalismy podczas calej podrozy, wypas 😉 No i w koncu po kilku dniach obrastania brudem moglismy sie wreszcie umyc jak ludzie. Dostalismy pocztakowo przydzial do pokoju, gdzie juz ktos mieszkal (jak sie okazalo nie sam, o czym ze zdziwieniem przekonal sie nasz recepcjonista – jakas mloda parka zydowska, ktora zrobila taki chlew w pokoju, ze szkoda gadac. Ruszylismy na zwiedzanie miasta, ktore jeszcze nie zdazylo sie obudzic (byla niedziela, na dodatek w czesci starego miasta padlo swiatlo).
Na rynku trafilismy na parade wojsk wszelakich.Peruwianczycy lubuja sie chyba w mundurach, sciagneli tyle roznych rodzajow wojsk i policji, ze chyba nawet Polsce tyle nie widzialem, jacys komandosi, ratownicy gorscy, ze 3 gatunki policji, w tym jacys po cywilu, kobiety w mundurach, sluzba zdrowia, orkiestry itd. Wszystko to strzelilo ognista defilade przed trybuna honorowa (polowa to jakas generalicja). Po powrocie mielismy juz swoj pokoj, wiec znowu ruszylismy w teren. i tu uwaga: udalo nam sie za przyzwoita cene wynajac 3 porzadne Hondy enduro! 35$ za 4 godziny. Pojemnosc niby niezbyt duza (400cm3), ale ile radochy. Kolesie o nic nie pytali a my tez mocno lekkomyslnie to zalatwilismy, nie mielismy praw jazdy (ja nawet w Polsce nigdy nie mialem przeciez), zadnych dokumentow typu dowod rejestracyjny, ubezpieczenia i tak wlaczylismy sie w normalny ruch uliczny 🙂 Mielismy za to kaski enduro, gogle, rekawice i kurtki. Wszyscy sie oczywiscie za nami ogladali, gdy jechalismy uliczkami jedno za drugim. Planowalismy ambitnie zwiedzic Moray (jakies 40 km od Cuzco), gdzie dokonano kilku odkryc archeologicznych i jakies slone jeziorka, ale czasu starczylo tylko na pierwszy punkt programu, reszte zajal dojazd (krete gorskie ulice) i wloczenie sie po jakichs wertepach. (Znowu zachcialo mi sie motoru!) Wywialo mnie niezle, mimo ze przezornie ubralem marihuanowe kalesony, no i kask enduro jest otwarty, nie lubie takich 🙂 Wracalismy juz dosc pozno, spieszac sie by w narastajacym ruchu zdazyc na czas oddac sprzety. Na szczescie nikt nas nie zatrzymal (mimo ze nawet udalo nam sie pojechac pod prad, ale policjantka laskawie kiwnela nam reka). Dzien zaliczamy do udanych 🙂 Wieczorem szybka wizyta w HikingPeru (oszusci, ale o tym kiedy indziej) i oczywiscie w Mithology, dyskotece w ktorej mielismy sie spotkac z ekipa Pizarro. Przyszedl sam sierota, bo reszta sie podobno pochorowala, na dodatek sam tez nie mogl pic , bo caly tydzien balowali gdzies po knajpach. Btw : Mithology nie polecamy, Hotel Pirwa za to jak najbardziej. ps Wieczorem razem z Zuzka zasluzenie otrzymujemy dawno juz obiecany masaz w wykonaniu zawodowca, czyli Mary – specjalnosc: masaz klasyczny. Troche za lekko jak dla mnie, ale moze po paru drinkach mniej reagowalem na bodzce 😉 W kazdym razie nie omieszkalem o tym poinformowac masazystki, ktora to mocno oburzylo ale nie zabila. Zuzka za to zasnela jak aniolek :)))
03-06.12 Inca Trail (Peru)
03.12
Te 4 dni, ktore teraz nastapia trudno w zasadzie opisywac, bo to lazenie po gorach. Rano zabiera nas bus z Hiking Peru i jedziemy w strone Ollantayantambo, gdzie zaczyna sie marsz, czyli Inca Trail (albo Camino del Inca jak kto woli). Nasza grupka sklada sie z : nas oczywiscie, dwoch Holendrow (imiona trudne do zapamietania), jednej Peruwianki (Maria Teresa, czyli kolejna Marija w zestawie), Irlandki (Elaine), Australijki (Laura), trojki Hiszpanow (Jordi, Lourdess i Gemma) i pary Kanadyjczykow (imion nie spamietalem…., Geneview ?). Plus 3 przewodnikow i stadko tragarzy (tzw portadores) w sile okolo tuzina, ktorzy dzwigali takie toboly, ze wstyd nam bylo (np. 20 kilowa butla z gazem, namioty, namiot jadalny, kuchenny, krzeselka, stoliki, akcesoria kuchenne, jedzenie itd itd). Pierwsze podejscie , jak i w ogole caly dzien, to proscizna, zwlaszcza dla nas zaprawionych w bojach w kanionie Colca. Na dodatek czeste postoje i obiad tuz przed 12ta, ktory jemy troche nietypowo (jak na survival jakiego sie spodziewalismy) w namiocie, na krzeselkach i przy stoliku. Nie bardzo nam sie to podobalo, ale wieczorny komforcik przy kolacjach na pewno kazdy pozniej docenial. Potem jakies ruiny niedawno odkrytej wioski (w wiekszej czesci od nowa zrekonstruowanej) i juz schodzimy w dol do miejsca noclegu. Po drodze (tego tez nie chcielismy) stoja jakies babki i handluja woda, cola itd. Probujemy chichy – czegos w rodzaju podpiwka wytwarzanego z kukurydzy. Smakuje jak hmmm… siki, kwasne siki, podobno orzezwia, nie wiem bo nie odczulem jakies zbytniej poprawy, za to chyba dzieki temu mialem potem kłopoty żołądkowe. Kupujemy oczywiscie piwo, ponad litrowa butla jakiegos peruwianskiego pilsena za cale 10 soli (plus skandaliczne 2 sole kaucji za szklo). Nocujemy w namiocikach 4osobowych, po 2 osob, tylko my we trojke razem. Troche ciasno (zwlaszcza z plecakami), ale moze dzieki temu troche cieplej. Troche krzywo stoja wiec zjezdza sie nogami w dol, na dodatek krotkie jakies takie, wiec glowa dotyka scianki a nogi wypychaja plachte wejsciowa. Sanitariaty (?), trudno to tak nazwac, sa narciarskie i lepiej ich nie opisywac, pozniej sie juz czlowiek przyzwyczail do wszelkiego syfu, ale poczatkowo mialem opory zeby tam wejsc, a prysznic tylko z zimna woda. Idziemy szybko spac, bo jutrzejszy dzien ma byc najtrudniejszy.
04.12
Zaczynamy ostro (o 5:00 pobudka) i owe „ostro” nie konczy sie az do wpol do jedenastej. W wiekszosci trasa to kamienne schodki, lub wpol kamienna sciezka, po czyms takim najgorzej sie idzie. Czy gorzej niz w Colca – nie, ale latwo tez nie jest, tu przynajmniej nie umieram co 10 krokow, a Colca zawsze juz bedzie kojarzyla mi sie z ekstremalnym wysilkiem. Aha, to piekielne podejscie nazywa sie „Dead woman´s pass” (Warmihuanusca w jezyku quechua), nie wyjasniono dlaczego, ale widzielismy jak jednej donosili tlen wiec to cos tlumaczy 🙂 Potem zejscie w dol doliny i o 14tej koniec lazenia (nuda , nic sie nie dzieje, wiec odbywamy relaksacyjne spanie w namiocie). Poza tym dzien jak codzien, moze tylko dodam, ze NIGDY jeszcze nie kapalem sie w tak lodowatej wodzie jak tego dnia. Myslalem, ze mi glowa peknie jak wsadzilem ja pod prysznic, a po kilku chwilach bylem juz w ogole caly odretwialy z zimna, kazdy kto wlazil sie kapac klal na czym swiat stoi. No i efektem bedzie pewnie jakies przeziebienie.
05.12
(to jeszcze nie dokonczone) Ok, czas wypełnić tę lukę. Od samego rana nad dolina unosiła się mgła i wyruszaliśmy (w końcu o jakiejś sensownej godzinie, czyli ok 7:30) mając nad głowami parasol chmur. Po szybkim podejsciu do ruin Runkuraqay naszedl mnie potezny peemes i wkrotce potem zostawilem wszystkich z tylu i szedlem juz sam. Wkrotce potem przelecz i schodze juz w dol majac przed soba po prawej stronie doliny selwe a po prawej jakies ruiny. Ruiny to po keczuansku Sayacmarca , czyli „Dominant Town”, forteca gorujaca nad okolica. Wybudowana poczatkowo przez wrogow Inkow na zboczu stromej gory, potem przez nich udoskonalona, posiadajaca tylko jedno wejscie byla miejscem, ktore mialo zadanie pilnowac okolicy. Obok w dolince ponizej znajduja sie tez ruinki zabudowan stanowiacych zaplecze rolnicze dla miasteczka w ktorym zylo okolo 200 osob. Po wyjsciu z Sayacmarca zaglebiam sie juz w dzungle, komarow przed ktorymi tak nas ostrzegano jakos nie ma. Sciezka wiedzie tuz nad ostro spadajacymi w dol zboczami ginacymi we mgle (jak na jednym ze zdjec), czasem przeciskajac sie w tunelu skalnym. Ogolnie latwizna i naprawde byloby przyjemnie gdyby nie ta mgla. Do bazy docieram prawie z tragarzami, ktorzy zabieraja sie za obiad, wiec usadowilem sie na wzgorzu myslac ze wypatrze nasz grupe i zabralem sie za uzupelnianie notatek. W koncu dalem za wygrana i poszedlem do naszych namiotow, jeden z tragarzy od razu poczestowal mnie kompotem i rozlozyl folie na plecaki – czyms smierdziala, ale rzucilem plecak pod glowe, nasunalem czapke na oczy i ucialem sobie dosc dluga drzemke, bo reszta towarzystwa dobila po conajmniej godzinie. A po obiedzie znowu szybko pognalem przed siebie i zatrzymalem sie juz w okolicach ruin Phuyupatamarca, skad widac bylo gore Machu Picchu (bo to przede wszystkim nazwa wzniesienia nad ruinami starozytnego miasta) oraz rzeke Urubambe. Pech – znowu mgla, a widoki stamtad sa podobno niezwykle. Z gory Phuyupatamarca wydaje sie mniejsza niz w rzeczywistosci, a podobno zylo tam kilkaset osob. Tu znowu wersje przewodnikow roznily sie miedzy soba (np. „anglikom” powiedziano, ze bylo to miejsce skladania ofiar przez szamana, z kolei Zuzka u „hiszpanow” dowiedziala sie, ze to byl jakis punkt obserwacji astronomicznych), w kazdym razie oficjalne zrodla podaja, ze rzeczywiscie byl to spory osrodek religijno-rolniczo-militarny 🙂 A dalej dano nam do wyboru 2 sposoby dojscia do ostatniego obozowiska w Winaywayna: krotszy i dluzszy, za to z mozliwoscia obejrzenia tarasow uprawnych. Oczywiscie dziewczyny zadecydowaly, ze idziemy dluzsza droga („bo i tak zrobimy to dwa razy szybciej niz mowia”). Po drodze kolibry, tukany i tym podobne talatajstwo, jak to w dzungli 😉 Na tarasach postanawiamy uczcic Zuzki urodziny jedna buteleczka rumu, ktory taszczymy od Cuzco (kazdy po malej piersioweczce, do tego Cola, zeby przyrzadzic Cuba Libre). Rozkladamy sie na zboczu i … pojawiaja sie Holendrzy – jedyni oprocz nas ktorzy zdecydowali sie isc ta droga. Nawet nie trzeba bylo ich dwa razy prosic , osuszylismy wszystko co mielismy … i od razu swiat stal sie piekniejszy a sciezka w dol latwiejsza. Droge do namiotow pokonalismy praktycznie ciagle biegnac (majac chyba juz w wyobrazni sklep i prysznice z ciepla woda – pierwsze od 3 dni!). Winaywayna to chyba najbardziej „uprzemyslowiony” punkt Inca Trail, campingi rozlozone sa wokol duzego budynku restauracyjnego, do ktorego doklejone sa duze laznie z ciepla woda. Wewnatrz oczywiscie sklepik (tu mozna kupic bilet pod prysznic za jedyne 5 soli) ktorego podstawowym towarem sa … bilety na piwo wydawane przy barze. Oj, poszlo tego piwa troche… Wczesniej jednak byla uroczysta kolacja i zbiorka napiwkow (do ktorej zostalem dyskretnie poproszony przez naszego przewodnika Odonta, chyba z racji wieku i siwych wlosow – chociaz jak sie pozniej okazalo byla i jedna osoba starsza ode mnie 😉 ). Do dawania wielkich kwot jakos nikt sie nie kwapil , ale kazdy wysuplal te 10-20 soli i wlozywszy to w moja sliczna portmonetke nabyta w Boliwii wplatalem w dalszy ciag wydarzen Zuzke, ktora odstawila mowe pozegnalna w jezyku zrozumialym dla naszych peruwianskich braci. A potem juz byly hulanki i swawole na sali. Tance naszej grupy zainicjowala Maria Peruwianska,ktora nie zwazajac na moj stateczny wiek i zblazowana mine bezceremonialnie zlapala mnie za reke i wyciagnela na srodek parkietu – chyba facetow brakowalo, a mi wstyd sie bylo opierac jak wszyscy dopingowali. Dobrze, ze 2 piwa wczesniej zdazylem wypic. Biedna dziewczyna bezskutecznie probowala mnie nauczyc salsy (?… teraz juz nie mam pewnosci), co przychodzilo tym trudniej ze ja nie rozumialem hiszpanskiego a ona angielskiego, i tylko dzieki wrodzonemu talentowi tanecznemu, muzycznemu i ogolnemu otrzaskaniu na swiatowych estradach udalo mi sie pojac jak nogi stawiac, zeby ani jej nie zagniesc ani samemu nie przewrocic. A tak naprawde nie mam pojecia jak mozna tak biodrami krecic, moja anatomia stawiala zdecydowany opor, podczas gdy ona cala podrygiwala i wiercila sie jak fryga. Z tych nerwow, ze tyle ludzi sie na nas gapi musialem potem ewakuowac sie do Gemmy i wypalic pierwszego od 2 lat papierosa (paskudny Lucky Strike). Urodziny Zuzki w kazdym razie raczej sie udaly.. Nas natomiast uciszala Lourdess, bo za bardzo darlismy sie w namiocie (chyba Mary bo Zuzka spala a ja to cichy przeciez jestem z natury). I fajna szklanke do piwa Cuzquena udalo mi sie wziac „na pamiatke”, ale dlugo sie nia nie nacieszylem (zostala potem w namiocie – tu zwalam wine na dziewczyny, ktore wychodzily ostatnie 😉
06.12
Ostatni dzien Inca Trail. Pobudka o 4tej (czyli jak zwykle masakra, bo impreza poprzedniego wieczoru skonczyla sie dosc pozno). Nedzne jak zwykle sniadanko i idziemy w strone bramki wejsciowej, jak zwykle jestesmy za wczesnie i odbywamy prawie pol godziny stania, slonca jeszcze nie widac. O 5:30 otworzyli i od razu zaczela sie „wielka pardubicka”. Oczywiscie my nie wiadomo po co lecimy jak opetani starajac sie wymijac na waskiej sciezce wszystkich z grup, ktore staly wczesniej. My czyli ja i dziewczyny plus 2 Holendrow, jeszcze lepszych chyba harpaganow niz my. Trase do Intipunku robimy w 40 minut (normalnie jakas godzina), mokrzy od potu. Potem juz delikatne zejscie w strone Machu Picchu i mozemy podziwiac jeden z najwiekszych cudow swiata. Wyglada rzeczywiscie okazale i lepiej niz na zdjeciach, mamy szczescie bo nie pada, ale faktycznie – cala dolina przykryta jest chmurami, to m.in. dlatego miasto Inkow tak dlugo bylo ukryte przed swiatem. Stamtad juz tylko kilkanascie minut spacerkiem w dol i jestesmy w Machu Picchu.
Tu trzeba zostawic plecaki (3 sole), Mary i Zuzka ze swoimi malymi tobolkami probowaly przejsc ale je cofneli na bramce. Dzielimy sie na grupe angielsko- i hiszpansko- jezyczna i zaczynamy zwiedzanie. Tego fragmentu nie bede opisywal, w przewodnikach robia to lepiej. Po ok. 2 godzinach lazenia po ruinach spotykamy sie znowu wszyscy w jednym miejscu i decydujemy wdrapac na WaynaPicchu – gorujacy nad Machu szczyt z ktorego najlepiej widac cale miasto, to stad robione sa najlepsze zdjecia ktore potem mozna ogladac na pocztowkach. Trase jednogodzinna robimy w 30 minut, i ta droga bardzo mi sie podobala – troche kojarzyla mi sie z naszymi trasami w Tatrach, bardzo ostro i stromo w gore, ekspozycje na przepasc, troche lin asekurujacych, skalki. Z plecakami pewnie bysmy tam zdychali, ale bez obciazenia wbieglismy tam jak stado gorskich kozic (i kozlow), mijajac po drodze kogo popadlo. Szczyt to kilka olbrzymich glazow, poustawianych pod roznymi katami, wokol ktorych juz tylko przepasc (znowu mi sie kojarzylo z tatrzanska Swinica), a widoki na okolice takie ze Tatry wysiadaja, mimo calej mojej sympatii do naszych gor. Padla mi bateria w aparacie, wiec zdjec nie mam zadnych, ale Mary i Zuzka pstrykaly.
Zejscie rownie szybkie co wejscie i ruszamy piechota do Aguas Calientes, malego miasteczka a raczej wioski, do ktorej dochodzi pociag z Ollantayantambo. To ta droga naplywa do Machu Picchu glowna rzeka turystow z calego swiata – podobno ok 5 tys. dziennie. Bilet w jedna strone – 40 dolarow, niezly biznes na tym robia, dla Peruwianczykow cena jest o polowe mniejsza. Na dol, z Machu Picchu do Aguas, mozna rowniez dojechac jednym z busow ktore kursuja non stop, ale szkoda nam forsy (chyba z 8$), poza tym mamy czas. Aha, lazac po ruinach widzimy kolujacego w dolinie wielkiego kondora, i to lepiej niz w Colce. Do Aguas Calientes docieramy po godzinie schodzenia nudna i zygzakowata sciezka, przecinajaca co jakis czas trase busow, jako pierwsi oczywiscie. Tu w knajpie odbieramy bilety na pociag (byly wliczone w cene Inca Trail), wypelniamy ankiety nie oszczedzajac zbytnio firmy, ktora nam to zorganizowala i idziemy szukac jedzenia. Ceny zaporowe (znajdujemy w koncu solidne menu del dia prawie na koncu peronu za 15soli), ale tak to jest w takich miejscach – Aguas staje sie powoli czyms w rodzaju kurortu, buduja sie nowoczesne hoteliki i pewnie za jakis czas bedzie tu jeszcze drozej niz teraz. Btw, tuz przy ruinach Machu Picchu, na gorze, tez zrobili jeden hotel – cena od 700$ za noc (nie wierzylem, ale rzeczywiscie). Podobno nonstop ma oblozenie, glownie Japonczycy i Amerykanie. Komercja pelna geba. Przed wejsciem na stacje kolejne zaskoczenie – gdy szukamy biletow podchodzi do nas jakas kobieta i proponuje kupno widokowek … z wklejonymi naszymi zdjeciami sprzed 4 dni ! Szczeki nam opadaja i przypominamy sobie, ze rzeczywiscie gdy rozpoczynalismy marsz w Ollantayantambo latal kolo nas smieszny dziadek z jakims archaicznym aparacikiem podobnym do Smieny i udawal, ze strzela zdjecia. Smialismy sie wtedy, ze z niego taki paparazzi, a tu prosze , po kilku dniach, kilkadziesiat kilometrow dalej wyszperala nas w tlumie turystow jego agentka 🙂 Pocztowki oczywiscie kupilismy, chociaz tanie nie byly (4 lub 5 soli). Podroz pociagiem do Ollantayantambo razem z Zuzka przespalismy opierajac sie jedno o drugie glowami, a Mary chyba przegadala z Lourdess i Maria Druga Peruwianska. Do cywilizacji, czyli Cuzco dotarlismy busem o 20tej i od razu umowilismy z reszta ekipy (oczywiscie bez portadores) na pozegnalna impreze w Mama Africa, przy Plaza De Armas (lokal oczywiscie polecamy choc ceny sa takie jak wszedzie w centrum, czyli spore, np. whisky 16 soli). Do tego miejsca zaprosila nas frakcja hiszpanska, ktorzy juz tam byli wczesniej i podobala im sie salsa odstawiana przez barmana (notabene niezle zonglujacego rowniez butelkami). W ogole muzyka byla odpowiednia, nie takie techno jak w Mithology. Nie bede zdradzal ile wypilismy, w kazdym razie w trakcie imprezy niektorzy poddali sie zabiegowi tatuazu (ja jeszcze nastepnego zmywalem chinskiego weza wymalowanego od policzka az po kark, Jordi mial wokol ucha jakiegos motyla, Laura podcieniowane oko jak kobieta-kot albo Zorro, a wzoru Gemmy nie potrafie opisac, ale wygladala dosc koszmarnie) a zabawa skonczyla sie o 5tej nad ranem, chociaz niektorzy jeszcze przejawiali ochote na dalsze tance, a Lourdess juz kompletnie nie przejmowala sie wylamanym zebem (przypominam – gorna jedynka), mimo ze bez niego wygladala jak swiezo upieczona wiedzma i smiac sie chcialo jak sie na nia patrzylo 😉 Jeszcze ostatni pozegnalny hamburger w zaspanym lokaliku (to bardziej na sniadanie bo zaczynalo switac), usciski i kazdy ruszyl w swoja strone.
07.12 – Cuzco (Peru)
Opis Inca Trail przekopiuje pozniej,bo znowu czas mnie goni. Jestesmy w Cuzco (wczoraj wieczorem wrocilismy). Spalismy oczywiscie w Pirwie, tym razem w pokoju bez okien ale za to sami. Dzieki wczorajszej imprezie i braku dziennego swiatla ocknelismy sie przed 10ta. Zdazylismy juz byc na dworcu rozejrzec sie za biletami, Mary do La Paz, my do Limy. Niewesolo. Tzn. podroz z Cuzco do Limy trwa okolo 20 godzin, wyjezdzamy dzisiaj o 20tej i bedziemy na miejscu jutro okolo 15tej (Mary tez wyjezdza dzisiaj, o 22giej). Tym razem wzielismy porzadny autobus, cos w stylu tego ktorym jechalismy w Chile, w trakcie podrozy daja nawet 3 posilki (to sie jeszcze okaze), ale i tak nie wiem jak to zniose, nigdy tak dlugo nie jechalem autobusem. Cena dosc duza, ledwo udalo sie 5 soli utargowac, wyszlo 85 soli, czyli pomnozyc przez 80gr. Zaczynam sie zastanawiac, czy samolot nie byl lepsza opcja (100$, niecale 3h lotu), ale Zuzka ma malo kasy, a ja tez juz musialem wspomagac sie bankomatem. Ekonomia wygrala. Polazilismy troche po bazarze, ale ja sie nie znam na tej calej cepeliadzie, wiec prezentow nie bedzie. Kupilem liscie koki, zeby robic mate 😉 , mam nadzieje, ze mnie w Stanach lub Londynie nie wezma za handlarza. I to tyle swiezych wiesci, dziewczyny sa w jakims muzeum (nuda ;), trzeba jeszcze zjesc jakis obiad, spakowac sie, umyc i zaczyna sie powrot. Aha, okazalo sie, ze Zuzka wylatuje nie o 12tej w poludnie, a o 0:20 , wiec jeszcze przede mna (to dlatego m.in. musimy juz dzisiaj w pospiechu ewakuowac sie do Limy), a co gorsza bedzie musiala nocowac w Mexico City, tak jak ja w Miami, a i tak wyladuje w Warszawie pozniej niz ja. Przesrane, wciaz gonimy czas i nie ma chwili na odpoczynek.
08.12 – w drodze do Limy (Peru)
Pobudka w autobusie, jedziemy juz ponad 10 godzin, ktore na szczescie przespalismy, jeszcze tylko drugie tyle i bedziemy w Limie. Autobus rzeczywiscie o podwyzszonym standardzie, obok nas siedzi stewardesa (terramoza), ktora tak jak w samolocie co jakis czas oznajmia nam swoje lub kierowcy widzimisie przez mikrofon. Nie zapomniala oczywiscie na poczatku przedstawic siebie i obu kierowcow, podala czasy i dwukrotnie , to chyba dla nich jakis priorytet, ostrzegla ze toaleta jest wylaczie do robienia siku 🙂 Poza tym zaraz po odjezdzie dostalismy jedzenia, samolotowe, w paczuszce (jakies mieso, pewnie z lamy, chyba nawet w moim wieku sadzac po twardosci, oprocz tego ziemniaki i nieodlaczny ryz ktorego mam juz dosyc, bo jest w kazdej potrawie, no i deserek. Jaki? Ryzowy oczywiscie. Z cynamonem.) i torebeczki na wypadek gdyby komus zrobilo sie niedbrze. Pod nami, pomiedzy kabina kierowcow a lukami bagazowymi jest jeszcze przedzial dla vipow, taka autobusowa Business Class, z fotelami skorzanymi rozkladanymi niemal na plasko i szerszymi niz normalne. Korcilo mnie zeby sie tak przejechac, ale i tak nie bylo juz miejsc (cena 130 soli, naszych 85 soli po targowaniu). Co oczywiscie nie znaczy, ze nasze sa jakies kiepskie, tez maja oparcia na nogi, duzo miejsca i rozkladane fotele, ale co SemiCama to nie Cama 😉
08.12 – Lima (Peru)
Dojechalismy do Limy ok 15, czyli zgodnie z planem. Zaraz po wyjsciu jakis cwaniaczek oferowal sie z taxi, mowiac ze do centrum nie jezdza colectivos, ale straznik powiedzial ze za rogiem jezdzi ich pelno. Jakis usluzny Peruwianczyk powiedzial w ktory mozemy wsiasc. Podjechal stary zdezelowany Ford lub Dodge, tak nabity ludzmi ze nawet nie zamierzalem wsiadac, ale Zuzka weszla na prog i jakos zaczela sie pchac, wiec zdjalem plecak (nabity na maxa i ciezki jak cholera), drugi maly w garsc i tez zaczalem probowac, ktos z tylu mnie popychal, ktos ciagnal do srodka, potem jeszcze miazdzenie drzwiami i jakos stojac na jednej nodze, w drugiej omdlewajacej trzymajac plecak rozpoczelismy jazde, potem ktos wysiadal, wiec operacja powtorzyla sie od nowa ale wcisnalem sie juz glebiej, jakies babki siedzace na fotelach przytulily nas do siebie i powiedzialy ze beda wysiadac tam gdzie i my. Goraco strasznie, pot czulem jak mi plynie po plecach. Autobus jadac, a wlasciwie toczac sie ledwo w korku, z otwartymi drzwiami co chwile pobieral pasazerow, a jeszcze czesciej jakis ulicznych handlarzy ktorzy probowali cos sprzedac (5 razy wchodzili z lodami , identycznymi), jak kierowca za pozno ruszal, albo stal niepotrzebnie (w tym czasie jego pomagier naganial pasazerow na chodniku) burzyli sie i wszyscy wrzeszczeli „AVANCA!”, nawet nasze spokojne wydawaloby sie babcie. W koncu doszlo do stluczki, nasz nie chcial kogos wpuscic , ten sie pchal i pourywali sobie lusterka, ludzie wrzeszcza, kierowcy wrzeszcza, tamten wzial swoje urwane i rzucil w nas, niezla jatka. A na ulicy normalka, walka o zycie. Samochod za samochodem, wszyscy trabia, ludzie laza, dzien jak co dzien, chociaz juz troche od tego odwyklismy w dzungli. Polazilismy chwile po Plaza de Armas, zjedlismy obiad, posiedzielismy przy piwie (ciagle z klamotami, bo nie ma co z nimi zrobic) i za chwile bedziemy sie zbierac dalej, probowac lapac jakies taxi na lotnisko, zeby Zuzka sie odprawila. Ostrzegaja nas ze niebezpiecznie i zeby pilnowac kieszeni i plecakow. Jakos po LaPaz mniej sie tym juz przejmujemy, ale troche to stresujace. Pewnie wiecej napisze juz z Miami, wylatuje z Limy nad ranem.
09.12 – Miami (USA)
Noc kompletnie zawalona. Bylismy na lotnisku ok 20tej (8go), sprawdzilismy gdzie co jest i ok 22 Zuzka poszla odprawiac bagaz. Dlugo jej nie bylo i okazalo sie, ze zrobili jej kompletna rewizje, caly plecak przebuszowali, sprawdzali czy nie ma podwojnych scianek itd, a oprocz tego podchwytliwe pytania w stylu a po co do Meksyku, a gdzie w Peru byla, co widziala. Mysleli, ze jakies zabytki chce wywiezc. O 23ciej sie rozstalismy, a ja rzucilem plecak w przechowalni (bagaze mieli zaczac przyjmowac dopiero o 4tej) i zaczalem szwendac sie zeby zabic czas, pare godzin wisialem na internecie chlonac co tam sie dzieje w polityce a w koncu nad ranem z oczami na zapalkach lyknalem jakas kawe i poszedlem w kolejke. Tez mnie zaczeli wypytywac, wiec od razu powiedzialem ze wioze liscie koki wiec baba powiedziala, zebym lepiej wyrzucil. Nie moglem tego cholerstwa znalezc w plecaku wiec poszedlem sie zapytac innego fachowca czy nie bede mial problemow w Stanach. A ten ze bede. I ze na wszelki wypadek i tak powinienem zadeklarowac na formularzu, ze cos takiego wioze. Troche mnie wystraszyli. Jak wsiadlem do samolotu to zasnalem zanim wystartowal, budzili mnie tylko na jedzenie. Wyladowalismy zgodnie z planem i obylo sie bez problemow, dwa razy tylko podchodzilem do kontroli paszportowej, bo zle formularze wypelnilem, a na odprawie paszportowej nawet na mnie nie spojrzeli, chociaz na wszelki wypadek szybko sie ewakuowalem jak zobaczylem policjantke z psem, ktorego przyprowadzala do obwachiwania bagazow. Przed terminalem lotniska znalazlem autobus, ktory mial jechac na South Beach. Podjechal wpakowalem sie i od razu pierwsza strata (cale 50 centow ;), oni tu nie wydaja reszty. Jak wsiadasz do autobusu to albo masz jakas karte, albo trzeba miec odliczone, albo przeplacasz. Siadlem pod sciana, jak w metrze, rozejrzalem sie… i bylem jedynym bialym, ktory jechal tym busem. Jak kura posrod stada lisow, tak mniej wiecej sie czulem. Czarnoskorzy wszelkiej masci, starzy, mlodzi, poobwieszani lancuszkami, ze spodniami wiszacymi ponizej bioder, jak w MTV. Jeden nawet wygladal jak Puff Daddy, nie wiem tylko czy tamten tez zna tylko dwa slowa: fuck i shit, bo ten moj mial jakis kiepski repertuar. W kazdym razie bezskutecznie staralem sie sila woli wygenerowac na skorze czarny pigment i skrecic wlosy w sprezynki, zeby jak najmniej sie wyrozniac. Wysiadlem gdzies na South Beach i zamiast przesiadac sie w nastepny pomyslalem, ze moze przespaceruje sie na piechote, to tylko pare ulic. Te pare to mi sie pomylilo bo po 15 minutach dralowania, objuczony jak wol, w 30 stopniowym upale, zorientowalem sie ze musze przejsc jakies 30-40 przecznic, poza tym odleglosci na mapie jakos wydawaly sie mniejsze (a pamietam jak glupi bylem i chcialem od samego lotniska maszerowac, to mniej wiecej tak jak z Okecia na Zoliborz isc). Wiec znowu stanalem na przystanku, znowu podjechal gruby rozlewajacy sie czarny kierowca (ten na dodatek gadal tak, ze ledwo lapalem, chyba rapu duzo sluchal). Hostel jak hostel. Przydzielili mnie do pokoju z jakims Szwedem , obok w przechodnim koczuja jakies Francuzki a w nastepnym jakies gbury, ogladaja tylko TV i zlopia piwo. Te 3 pokoiki maja wspolna lazienke, wiec oczywiscie od razu po wejsciu zachcialo mi sie cywilizacji. Udalo sie polowicznie – tzn prysznic w wannie byl ok, ciepla woda, super, ale juz kibel byl bardzo bardzo nieok. Nie rzucilem pawia tylko dlatego, ze przezylem szok. Cala lazienka nawet ladnie urzadzona, kafelki, lusterka, niezla armatura, no syf oczywiscie taki ogolny, wlosy jakies walajace sie po wannie i podlodze, reczniki. Po poludniu Szwed oprowadzil mnie po okolicy, pokazujac gdzie w poblizu sa jakies sklepy i lokale. Duzo tego ale jakies podejrzane, on sam dal sie nabrac i kupil telefon niezle przeplacajac a potem nie chcieli mu przyjac z powrotem. Zjedlismy kolacje (20$) w jakiejs hiszpanskiej knajpie (ulica Espanyola, tam ledwo po angielsku chyba mowia) i tyle. Dopiero wieczorem ludzie zaczeli na ulice wylazic, niezle dziwologi tu mieszkaja, wypasione samochody oczywiscie z otwartymi szybami, muzyka napieprza, dokladnie jak na teledyskach. Szwed rano ewakuuje sie do Orlando (czy moze do Orleanu, nie zwrocilem uwagi), pogadalem z nim troche. Koles z gatunku takiego zupelnie niezabawowego ( przeszkadzaly mu imprezy w hostelu i dyskoteka za oknem do samego rana), 31 lat, pracowal 8 lat u jakiegos providera internetowego, rzucil robote bo mowi ze sie wypalil i w czerwcu zaczal jezdzic po Europie a teraz trafil do Stanow. Ma ze soba tylko maly plecaczek i laptopa i tak se zyje.
10.12 – Miami (USA)
Kolejny dzien rozsypany, ile to juz ich bylo. Rano obudzilem sie nawet wczesnie, bo Szwed ewakuowal sie o 6tej (cichy skubany byl jak mysz, gdyby nagle nie ucichla dyskoteka na zewnatrz to pewnie bym go nawet nie wyczul). To sie juz zwleklem, zeby nie marnowac czasu i znalazlem w pokoju goscinnym pare komputerow i tak juz zostalem – 2 godziny w plecy, az mi teraz tego czasu szkoda. Zanim sie doprowadzilem do stanu pieknosci to juz bylo po 9tej. No to co mialem robic – wrzucilem kapielowki pod spodnie i poszedlem na plaze. Brzydka. Piach brudny jakis a i woda mimo ze sympatycznie szmaragdowa to jakas zamulona. Zamoczylem nogi … i zaczal padac deszcz. Mimo ze normalnie swiecilo slonce. Az tak goraco mi nie bylo zeby moknac, wiec polazilem troche i zwialem, niby chmura byla mala ale krople soczyste i wlosy mialem cale mokre. Na rogu Washington Ave i 11tej (tak sie fachowo mowi po ichniemu) wstapilem do DINERA, znanej sieci. Klasyczny amerykanski bar, ze skorzanymi lawami po obu stronach stolu i polfunciakiem w menu (tak dokladnie byl zapisany). Zamowilem (8$), plus kawa (z rozpedu powiedzialem „con leche”, ale koles i tak pojal. Jak mial nie pojac, jak byl kubancem. Zapytal czy sobie zycze dobrze wysmazony czy jaki (dlugo sie dopytywalem o co mu chodzi, bo przeciez hamburger to hamburger), przezornie wzialem medium. Niespodziewanie razem z kawa przyniosl mi szklanke wypelniona woda i lodem. Spojrzalem podejrzliwie, majac w pamięci sprytny numer z poprzedniego wieczoru gdy oprocz tego co zamowilismy podano zawczasu patyczki chlebowe i jakas smakowicie wygladajaca paste (pisze smakowicie bo nie tknelismy tego – w ten sposob mimo zamowienia menu doliczyliby do rachunku i to). Po kilku minutach mieszania patyczkiem tego lodu i glebokiego przemysliwania czy ten lod to do kawy mam sobie dodawac zeby zrobic jakas mrozona czy jak, skinalem dyskretnie na kolesia i mowie ze jestem w tym miescie (juz nie chcialem wychodzic na zupelnego ignoranta, i mowic ze w Stanach) po raz pierwszy i wiec nie wiem o co chodzi z ta woda. A chodzilo tylko o to, ze on kazdemu podaje na orzezwienie wode z lodem, ot i cala zagadka (a woda byla niesmaczna, jakby z chlorem, moze lod robia ze zwyklej kranowki). Lacznie dalem niecale 15$, w tym o dziwo juz byl tip included (jedyne 18%, zdziercy). Aaa, wazna rzecz: taki 1/2 pound burger przynosza na sporej tacy, ROZLOZONY. Tzn na wierzchniej polowce bulki lezy salata z pomidorem, a na drugiej soczysty kawal miesa, nie taki przezroczysty plasterek jak w McDonaldzie. Troche zbyt mocno ociekal tluszczem, ale nawet niezle smakowal jak juz do tego wszystkiego natryskalem musztardy i keczupu i zlozylem do kupy. Do tego jeszcze cwiartka kiszonego ogorka, myslalem ze takich rzeczy sie tu nie je. Po powrocie okazalo, sie ze check-out mam o 11tej (i jak wynikalo z informacji nie ma od tej zasady wyjatkow), wiec spakowalem bajzel w 5 minut i odmeldowalem sie. I znowu na ulicy. Na lotnisku bylem po 12tej wiec pomyslalem, ze skoro jestem odprawiony (przez internet) to zrzuce plecak i pojade w miasto. No i dupa, bo mimo ze czekalo pare kolejek ludzi to przy zadnym stanowisku Bristish Airways nikogo nie bylo. Z plecakiem po autobusach nie usmiechalo mi sie tluc a nawet jakbym zostawil w przechowalni to i tak fast bag check konczyl sie poltorej godziny przed odjazdem, wiec moglem nie zdazyc. Czekalem wiec az laskawie ktos przyjdzie (moglem jednak zostawic w przechowalni, i tak musieliby mi chyba normalnie potem przyjac). I tak zrobila sie 14ta. Pozno, ale pomyslalem ze do 16:55 (koniec boardingu) sie wyrobie. No i sie zaczelo. Najpierw nie przyjezdzala 37ka. Potem byly korki. Potem przesiadka do innego autobusu, a ten pieprzony nagle skrecil i zaczal wywozic mnie gdzies w sina dal. Szybko wysiadlem i dopytalem jakichs lebkow gdzie ten BestBuy, ale zanim dobieglem z powrotem do glownej ulicy to juz bylo pietnascie po trzeciej. A tu zadnego autobusu (z rozkladu wynikalo ze kursuja co 30..60 minut). Kiepsko, bo przeciez z pol godziny trzeba odliczyc na zakupy i jakies 40 (minimum) na powrot. Zaczalem isc i rozgladac sie za taksowka – NIC. Za dwadziescia czwarta zrobilem zwrot o 180 i rzucilem sie tam skad przyszedlem. A zegarek tyka. Wszedlem do jakiejs pralni po drodze i pytam czy nie moga mi zamowic taksowki, bo nie znam numeru, ale babka rzuca mi tylko ksiazke telefoniczna i mowi ze nie wie. Jakis facet podal mi numer, dzwonie tam, podaje ze stoje na rogu Bird Road i 39tej a ta mi mowi, ze na rog to oni nie przyjezdzaja, no to ide znowu pod pralnie, podaje jej numer budynku, ta wziela moje nazwisko , costam rzucila o telefonie i sie rozlaczylo. Nie wiem czy numer jej sie nie wyswietlal, czy chciala do mnie oddzwonic. Coraz mi cieplej. Do odlotu juz tylko godzina a przeciez jeszcze przeswietlenie i sciaganie butow. Biegiem lece do jakiegos dealera VW ktorego widze z oddali (full wypas Passat, skorki itd = 25 tys. $ cena wyjsciowa do negocjacji, automat rzecz jasna), wpadam zziajany, ten mi przybija piatke i pyta co jest grane. Prosze go zeby zadzwonil i zamowil mi taxi, „no problem” i po 10 minutach zajezdza zolty Ford Crown Victoria, klasyk. Juz pelen luzik, oddech wyrownany, tylko szkoda bo z aparatu nici. No to jak juz na lotnisku bylem 20 po czwartej to pomyslalem ze pojde jakies perfumy kupie. Jak zaczalem przebierac i wybierac to sie zrobila 16:45. A babka mi nagle mi mowi, ze jak mam connection flight to takiej ilosci mi potem nie przepuszcza w Londynie (mialem 4 x po 100 ml). Znowu strata czasu. Babki sie zastanawiaja, przychodzi szefowa, daje jakiejs drugiej to co odcedzilem (tylko 2 x 50) i kaze jej gonic na gore, do samolotu. Ja biore kwitek i pedze do przeswietlenia. A tu zawijana kolejka. Stoje chwile, ale widze ze zanim dojde to konca to bede mogl tylko im pomachac. Przepycham sie wiec do jakiegos mundurowego, ekskjuzmi sir itd, a ten rzuca okiem spode lba i pyta sie czy chce ominac kolejke i dalej sprawdza paszporty ludzi z kolejki. Never ever, gdziezbym smial, ale wlasnie mi samolot ucieka. Spojrzal na moj bilet , odwrocil sie w strone zegara i mowi zebym zaczekal. Zatrzymuje kolejke, sprawdza mnie, mowi ze nie wolno tak robic, i otwiera boczne przejscie. Szybkie wybebeszenie kieszeni lacznie z butami i juz pedze przez te niekonczace sie korytarze podtrzymujac spodnie, bo juz paska nie bylo czasu zapinac ( a po tak „wypasionych” wakacjach to juz o 2 dziurki moge sie bardziej sciskac). I slysze, ze cos gadaja ze lot 206 to ostatnie wezwanie do wejscia na poklad czy jakos tak. Potem juz tylko po nazwisku i w twarz. No to finisz w stylu Bena Jonhnsona, lapie jeszcze siatki DutyFree z perfumami i wodka (juz tylko moje sie ostaly) w rekawie i jestem na pokladzie. I po co bylo tak leciec, jest ledwo 10 minut po teoretycznym starcie. No to jem obiad… I tak powoli konczy sie ta historyjka. Moze jeszcze jakies podsumowanie jak troche odetchne i to bedzie ostatni wpis. Teraz jeszcze tylko 8 (w tej chwili juz nawet mniej) godzin lotu do Londynu, trzecia szklanka whisky z cola, znowu przesiadka, znowu kontrole (juz mi to jakos spowszednialo) i powrot do cywilizacji. A niedawno lecialem do Limy…
Podsumowania
Czasem marzenia się spełniają, a spełniają się znacznie częściej, gdy się im pomaga. Moje się spełniło. Zadawałem sobie pytanie, czy będzie warto i jak to będzie później, czy też zdecydowałbym się na wyjazd, czy może to tylko pożądanie czegoś co jest tak trudno osiągalne a co jeśli zaspokojenie głodu okaże się kolejną nie znaczącą zachcianką. I nie mam problemu z odpowiedzią : gdyby ktoś proponowałby taki wyjazd odpowiedź za każdym razem byłaby taka sama – TAK. To już jednak dygresje i temat na inne wynurzenia, w jakimś innym blogu, na pewno mniej eksponowanym niż ten, powstanie jak skończę z tymi przeklętymi zdjęciami. A teraz luźne uwagi, trochę bez ładu i składu: – wyszło taniej niż się spodziewałem, bilet – 3200 zł w obie strony (Warszawa-Londyn-Miami-Lima) kosztował więcej niż 3-tygodniowe koszty pobytu w Ameryce Południowej (łącznie z nadprogramowymi zakupami w sklepach bezcłowych na lotniskach), wzialem 1000$ – z miast jakie widzieliśmy najmilej wspominam Cuzco, duża starówka, spokojni ludzie, troche podobne z atmosfery do naszego Krakowa, najbrzydsza byla Nazca i Puno, gdyby nie linie na pustyni i transport dalej do Boliwii to nie byloby po co do tych miast zaglądać – Miami jednak mi się podobało. Pierwsze wrażenie było niekorzystne, ale potem ten plażowy nastrój na South Beach i wieczne słońce nad palmami jakoś mnie przekonały, mógłbym tam mieszkać, zwłaszcza że mają tanie samochody i benzynę 😉 – wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością, może po prostu mieliśmy szczęście, ale nikt nam nic nie ukradł, nie napadł, nie zrobił nic złego, wręcz przeciwnie – zawsze ludzie przyjaźnie nas traktowali. Pomijam incydent z panią sklepikarką w Boliwii, która ni stąd ni zowąd odmówiła sprzedania nam piwa i zamknęła sklep przed nosem, bo podobno za długo się zastanawialiśmy 🙂 – nie warto przepłacać za Inca Trail kupując z Polski. teoretycznie można się nie załapać na wycieczkę bo są limity na wejścia na trasę, ale to firmy wykupują i potem łapią chętnych. Tak jak my – kupiliśmy za 280$ a inni kupowali ostatniego dnia, z ulicy , za 200$. Co nie znaczy, że nie można było drożej – Hiszpanie płacili chyba po 300$. – Inca Trail trochę mnie zawiodło – tak sądziłem po pierwszych 2 dniach. Rzeczywiście nie jest aż tak wymagające, ale zmieniam zdanie – gdybym miał to powtorzyć to z wielką przyjemnością. Może po prostu wspomnienia są zawsze piękniejsze z odleglejszej perspektywy 🙂 Każdy da radę – trust me 🙂 – Jedzenie jest wszędzie dobre. Nikt z nas nie miał problemów żołądkowych i nie siedział na kiblu godzinami. Ryż to wprawdzie podstawa i pod koniec nawet go nie tykałem, ale jest smacznie i tanio. Bardzo tanio. Tak ze 2 x taniej niź u nas. Oczywiście bez pchania się w komercyjne restauracje. Trzeba szukać zwykłych jadłodajni, miejsc gdzie stołują się normalni ludzie itd. – Autobusy. Tych jest w bród. Linie ktore polecam: Flores, Cruz Del Sur (wyłączając Economico :), Soyuz (lokalne trasy w poblizu Limy), Civa, Ormeno i stowarzyszona z nia… P… nie pamietam w tej chwili Trzeba pytac czy siedzenia sa rozkladane, nie brac miejsc na samym koncu, byc gotowym na to, ze zrobi sie w nocy zimno (czytaj: miec spiwor). Toalety traktowac awaryjnie. Tylko do siku i to jak przycisnie (to do kobiet), bo facet to moze sikac byle gdzie. – Na lotnisku w Limie – absolutnie nie brac taxi. Kosztuje to 2 x drozej. Lepiej wyjsc poza terminal i szukac. Beda Cie zaczepiac co 30 sekund taksiarze – olewaj. Oni maja jedna cene i nie moga sie wychylac, a tak naprawde kurs do centrum kosztuje 20 soli. Max. Jak jestes hojny to zaplac 30 soli. MAX MAX MAX. – Huacachiny nie polecaja moze w przewodnikach ale warto 🙂 To jest raj na ziemi. Dla nas to byl wyznacznik szczescia 🙂 – linie Nazca warto ogladac tylko z samolotu. Cena moze odstrasza (oficjalnie chyb a 50$) , ale z wiezy kolo droi zobaczycie tylko 2 figury. Z samolotu wyglada to tak jak powinno. Tylko samolot, remember. – zaklad ex-minera, i rzemieślnika malującego gliniane ozdóbki można sobie darować. Cepelia na potrzeby turystów. Może i prawdę mówią, ale śmierdzi cepelią na odległość. – nie byliśmy na Uros. Byliśmy na Isla Del Sol. Te drugie … mam mieszane uczucia, wg mnie można zrezygnować, chociaż widoki są piękne. Nawet Korsyka nie wydawała mi się taka ładna. Poza tym roslinnosc pustynna a ziemia to sama skala, z niewielkimi wyjatkami. I zabytkow tam prawie nie ma. Ot taki trudniejszy spacer na wysokości prawie 4 tys metrów. – bardzo przypadła nam do gustu Copacabana, to małe miasteczko opodal granicy boliwijsko-peruwiańskiej zyje z turystow wyprawiajacych sie na Isla Del Sol i Isla De la Luna. Ale jest spokojne i miłe. I w odróżnieniu od reszty Boliwii (a także i Peru) bogatsze i bardziej cywilizowane. Tu nikt Cię nie napadnie i nie ograbi. – La Paz jawi się groźnie, przynajmniej na początku. Może dlatego, że nas wystraszyli jak przyjechaliśmy tam koło północy. – podobnie jak z Inca Trail mam mieszane uczucia co do wyprawy na Salar de Uyuni. Było fajnie i nie żałuję, ale to dla ludzi którzy lubią przyrodę. Ja … chyba nie. Wystarczyłaby mi jednodniówka na słone jezioro. Teraz popieram Mary – lepiej było wrócić na Drogę Śmierci, ominęłyby nas gejzery, laguny, Chile i wiele ciekawych rzeczy… Nie pytajcie mnie co wybrałbym teraz. Nie wiem. – pomimo dużej początkowej niechęci i złego przyjęcia wróciłbym do Chile. To jednak ciekawy kraj. Jak ktoś się wybiera to ja chętnie 🙂 I jeszcze jedno : mówiono mi w Peru, że najlepsza jest jajecznica z pomidorami, szczypiorkiem i serem. Raczej nigdy nie będę miał okazji spróbować, mimo obietnic 😉 Urban legend jakich wiele. To podsumowanie, które nie ma końca , na razie. Wszystko inne ląduje… gdzieś indziej.
Zatem w skrócie: Trasa jak na załączonym obrazku, czyli idąc startując w Limie i idąc wzdłuż żółtej ścieżki: – Ica (tu nocleg w Huacachinie plus rejs na Islas Ballestas) – Nazca (latanie nad płaskowyżem i cmentarz Chauchilla) – Arequipa (m.in. kanion Colca) – Puno – Copacabana (Isla Del Sol) – La Paz – Uyuni („safari” po Salar de Uyuni i południowej Boliwii) – San Pedro de Atacama – Calama – Arica – Tacna – Arequipa – Cuzco (plus Machu Picchu) – Lima Razem grubo ponad 5 tysięcy kilometrów.
karp(at)gazeta.pl