12 listopada 2013.
No i zaczęło się. Oczywiście pomyliliśmy się w datach rezerwacji hotelu w Bangkoku – zamiast przyjazd 15 listopada zarezerwowaliśmy 14-16.11.2013. Zobaczymy, czy uda się jeszcze odkręcić. :)…. Udało się :).
15 listopada 2013.
Jesteśmy w końcu w Bangkoku. Po 2 przesiadkach w Amsterdamie i Paryżu w końcu dotarliśmy po 17 godzinach lotów i oczekiwania. Do hoteliku MHC dotarliśmy sami – wybierając wariant podróży ekonomiczny – najpierw szybka kolej, potem metro i kolej naziemna. Hotelik MHC to Guest House – mamy duży pokój, ale warunki domowe. Miły Taj w recepcji przypomina mi, że nie zdołał wynająć naszego pokoju i jest stratny, ale po “I am very sorry” wydawał się być uspokojony i nawet o 10.00 rano dał nam klucze do naszego pokoju /doba zaczyna się pewnie o 14?/. Teraz siedzimy w klimatyzowanej knajpce już drugą godzinę i czekamy na wizę do Birmy. Mieliśmy trochę szczęścia i załatwiliśmy wszystkie dokumenty w ciągu kilku godzin – teraz pozostaje tylko czekać. Dziś też pierwszy raz zjedliśmy tajski posiłek na ulicy – zupa z tofu potwornie ostra – zadziałała oczyszczająco na opuchnięte i zmęczone ciała :). Ciekawe czy nie złapiemy jakieś miejscowej bakteryjki. Zarezerwowaliśmy przelot do Yangoon – miasta w Birmie /około 300 pln per osoba/ oraz hotel gdzieś na północy miasta za 120 pln za noc /dwójka/. Wygląda na to, że rzeczywiście możemy mieć problemy ze znalezieniem taniego hotelu w Birmie. Albo ceny są wysokie, albo wszystko zarezerwowane. Już zrezygnowaliśmy z leżenia na plaży w Npali …., tutaj po prostu nie było sensownego cenowo hotelu – tylko takie po 100 USD za noc – trochę za dużo jak na Birmę.
16 listopada 2013.
Zwiedzanie Bangkoku. Piękny pałac i leżący Budda wraz z kompleksem świątyń i rożnych innych budowli. Wcześniej podróż kanałami na łodziach traktowanych jako rodzaj regularnego środka komunikacyjnego/tramwaj wodny/. No i oczywiście przemieszczanie się tuk tukiem. Okazuje się, że uliczne jedzenie lepiej smakuje – jest ostrzejsze i tańsze :). Spotkaliśmy po drodze miejscowego Taja, który nawiązał z nami rozmowę w stylu skąd jesteście ….. Powiedział, że jego dobry przyjaciel pracuje w kuchni hotelu Inter Continental w Warszawie. A potem przeczytałam w przewodniku Lonely Planet, że standardem jest zaczepianie na znajomego/ przyjaciela/rodzinę, który mieszka w kraju zaczepionego turysty. Imponująca jest encyklopedyczna wiedza Tajów o kraju rodzinnym turysty, którzy w ten sposób próbują zwerbować na wycieczki z prezentacją drogiej biżuterii lub innych drogich rzeczy. No ale my się nie daliśmy :).
17 listopada 2013.
Wstaliśmy wcześnie, spakowaliśmy się i pojechaliśmy na zwiedzanie ostatniego miejsca w Bangkoku Wat Aron – pięknej świątyni buddyjskiej z wieżami w kształcie kwiatu lotosu. Wspinaczka na szczyt po stromych schodach, a potem piękny widok na skyline Bangkoku. Warto było. Teraz na lotnisku czekamy na lot do Rangoon/Yangoon.
Jesteśmy w Yangon/Rangon – całkiem sprawnie poszło nam przejście przez wszystkie kontrole i błyskawicznie przejechaliśmy taxi za 10 USD do hoteliku. Okazało się, że trzeba było wymienić USD na lotnisku, gdzie kurs był lepszy /968 kyatów za 1 USD/, ale poszliśmy za radą Lonely Planet i tego nie zrobiliśmy. Błąd. W hoteliku proponują 900 kyatów za 1 USD/. Wstrzymujemy się więc z decyzją do jutra – do wizyty w banku. Ciekawe przeżycie to pierwsza kolacja typowo birmańska – zostaliśmy zaprowadzeni przez boya hotelowego do miejscowej knajpki, gdzie menu było tylko w lokalnym języku. Dzięki sprawnej obsłudze zamówiliśmy krewety i rybę, a dostaliśmy dodatkowo 7 różnych dań. Za kolacje zapłaciliśmy niecałe 6 USD :). Enes sam z siebie dał nawet napiwek 100 kyatów – 10 centów :). Poszliśmy też na krótki spacer wokół hotelu – egzotyka to mało powiedziane. Widzieliśmy pierwsze stoiska z betelem /lokalna używka do żucia/ i generalnie ludzi na ulicy robiących wszystko……
18 listopada 2013. Zwiedzamy Yangoon – dawną stolicę Birmy. Po skromnym porannym śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta – świątyń Schwedagon Paya i Chaukhtatgyi Paya. Ta pierwsza zrobiła na nas ogromne wrażenie – to kompleks licznych kapliczek, zacienionych miejsc do kontemplacji i modlitw licznych pielgrzymów /miejsce rangi Jasna Góra dla katolików/ z dominującą potężną złotą Stupą. Druga to leżący Budda gigantycznych rozmiarów. Kiedyś był figurą stojącą, ale gdy się przewrócił birmańczycy wybudowali zadaszenie i dzisiaj jest to miejsce kultu. Potem jeszcze jedna świątynia w centrum – nic już jednak nie będzie w stanie przebić Schwegadon Paya. Posiłek w tea House – zupka wege z grzybami i makaron lokalny z kurczakiem, oraz pyszne spring rollsy. Wszystko za 1700 Kyatów – 1,7 USD ! Miasto jest zaskakujące. Piękne, kolonialne, ale strasznie zniszczone budynki obok straganów, jedzenia na ulicy, bazarków i dźwięku klaksonów, w tym wiecznie zakorkowanym mieście. Dużo się zmieniło od ostatniego wydania Lonely Planet – są już bankomaty, banki, hotele z WIFI – tylko nie ma roamingu z naszą siecią komórkową. Teraz siedzimy w lobby pięciogwiazdkowego hotelu sieci Sangri La i łączymy sie ze światem za pomocą WIFI. Jutro Bagan 🙂
19-20 listopada. Bagan – to miejsce, które mnie zachwyciło. Zwiedziliśmy Bagan na rowerach 10 świątyń. Wsród nich Pyathada Paya //byliśmy tu sami !!!/ z której rozciągał się niezwykły widok na inne setki świątyń i Dhammayangyi Pahto , która ma prawdopodobnie złą karmę, ale tu kupiłam piękne obrazki ręcznie malowane z wizerunkiem Buddy. Drugiego dnia kolejne kilka (m.in. Ananda Patho – największa i najlepiej zachowana) tym razem na rowerach elektrycznych:).
Świątynie buddyjskie są prawie zawsze budowane na planie krzyża z ołtarzem, z posągiem Buddy na 4 strony świata. Zawsze się je zwiedza bez butów i ja musiałam dodatkowo zakładać coś długiego, żeby zakryć nogi. Widzieliśmy wielu pielgrzymów z Birmy i pewnie nie tylko, którzy oddawali cześć Buddzie i innym 37 bóstwom. Zachód słońca nad Bagan obserwowany z dachu jednego z budynków na długo pozostanie w mojej pamięci. Mamy trochę problemów z zaplanowaniem następnego etapu podróży, bo w naszym hotelu brakuje dobrego połączenia WIFI.
21 listopada. Jedziemy na Mount Popa – do siedziby 37 NAT – jest to 37 bogów czczonych przez lokalnych mieszkańców, którzy podporządkowali się Buddzie. Po wejściu 777 schodów dostajemy się na szczyt Mt Popa. Towarzyszy nam tłum pielgrzymów i małp, które dokarmiane przez turystów wcześniej zakupionymi orzeszkami są rdzennymi mieszkańcami Mt Popa. Mt Popa to wygasły wulkan, my wchodzimy na ten szczyt /2408 m/, na którym jest świątynia buddyjska. Nasz kierowca zabiera nas jeszcze do restauracji lokalnej, gdzie zjadamy pyszny lunch – sałatkę z pomidorów, miejscowy rodzaj szpinaku /water crest/ i sałatkę z sardynek. Znowu dostaliśmy dodatkowo 3 dania, a cena za wszystko z herbatą wyniosła 5000 kyatów czyli 5 USD. Teraz wracamy do domu i mamy nadzieję, że już czekają na nas bilety lotnicze na jutro do Inle Lake.
22/23 listopada – Inle Lake na rowerach jedziemy do gorących źródeł. Chwila relaksu nam się przyda – spędzamy tu około 2h w nie tak bardzo jak nam się na początku wydawało gorącej wodzie z wapniem. Kolejny dzień to już całodniowa wycieczka po Inle Lake. Widzieliśmy rybaków wiosłujących nogą i takie obrazki jak na pierwszej stronie przewodnika Lonely Planet. Zaczęliśmy od targu wodnego, potem Pagoda i wioska z przewróconymi stupami, birmańskie kobiety z długimi szyjami, Pagoda z Buddą, który nie był już widoczny bo oklejony setkami “pazłotek” przez pielgrzymów /pazłotka można oczywiście kupić/; zakład tkacki, gdzie kupiłam jedwabny szalik; zakład papierośniczy, gdzie kupiłam papierosy /słodkie/; plantację pomidorów na wodzie – zastanawialiśmy się, jak się utrzymują takie kawałki gruntu i nie są rozmywane przez wodę.
24 listopada 2013 – poranny lot do Manadalay i najlepszy jak dotąd hotel Paragon na północy miasta; jak się dowiedzieliśmy działa zaledwie od miesiąca. Zwiedzanie miasta jest trudne, nad miastem unosi sie smog, korki są straszne i dodatkowo towarzyszy nam hałas uliczny. Po pysznej wegetariańskiej przekąsce w indyjskiej restauracji polecanej przez Lonely Planet /mimi…/ bierzemy taxi i jedziemy na zwiedzanie: Pałac – siedziba króla; dzisiaj fort, gdzie ciągle stacjonują wojska. Architektonicznie ciekawe, w środku jednak w większości puste. Potem kolejne świątynie buddyjskie i na koniec zachód słońca z Mandalay Hill. Mamy już zaplanowany przejazd do Laosu i pierwszy nocleg w Vientiane /18 USD /.
25 listopada 2013. Mandalay- jedziemy z przewodnikiem/ taksówkarzem na wycieczkę poza miasto – śladami byłych stolic Birmy. Najpierw zwiedzamy klasztor mnichów buddyjskich Maha Ganayon Kyaung i mamy okazję zobaczyć ich poranny posiłek. 1200 osób ustawionych w 2 rzędach, najpierw starszyzna, potem młodzież, a w końcu najmłodsi – chyba nawet 7-8 letni. Niektórzy turyści dają dodatkowe dary – obok ciasteczek liczne długopisy. Nie podoba nam się nachalność niektórych turystów, którzy niemal wkładają obiektywy swoich aparatów w twarze mnichów, są natarczywi; obserwujemy to zresztą już nie po raz pierwszy. Kobiety burmiańskie są zawsze wymalowane na twarzy tanaką – jest to proszek z drzewa sandałowego, który w formie pasty nakłada sie na twarz – ma właściwości filtra przeciwsłonecznego i nawilża skórę. Na początku nie podobało mi się to za bardzo, teraz nie zwracam juz na to uwagi – przywykłam. Inna ciekawostka to auta, które mimo ruchu prawostronnego mają kierownicę z lewej strony. Trzeba nie lada umiejętności, aby prowadzić pojazd w niezwykle zakorkowanych miastach birmańskich, wydaje się bez jakichkolwiek reguł ruchu drogowego i dodatkowo z kierownicą po „niewłaściwej” stronie. Kolejne miejsca to świątynia buddyjska w Sagaing – Soon U Ponya Shin Paya – na wzgórzu, skąd mieliśmy widok na całą okolicę, tutaj też w świątyni stała wielka skarbonka w kształcie królika /pierwsze wcielenie Buddy/ oraz żaby / ?/. Potem nasz zaprzyjaźniony taksówkarz zabrał nas do Inwe /Ava/, gdzie promem przepłyneliśmy rzekę i wynajętą dwukółką konną objechaliśmy okolicę. Choć mieliśmy wątpliwości czy dobrze robimy, bo nasz woźnica często operował bacikiem, a nam było szkoda konia. Świątynia teakowa z XIXw Bagaya Monastery z dobrze zachowanymi rzeźbami /zdjęcia/ była warta wysiłku. Potem naszą dwukółką zwiedziliśmy jeszcze ruiny ze stupą – Yedanasini Paya z pięknym posągiem Buddy pod drzewem, przejechaliśmy obok krzywej wieży widokowej zamkniętej dla turystów a na koniec Mahar Aungmye – XIXw klasztor, reprezentat stylu architektury birmanskiej z ery Ava. Ostatnia część dnia to Amarapura, gdzie zobaczyliśmy i przeszliśmy najdłuższy tekowy XIXw most Bein – 1300 m nad płytkim jeziorem Taungthaman. Zachód słońca i możliwość zrobienia świetnych zdjęć przyciąga zorganizowane wycieczki i birmańczyków. To jakby specjalna codzienna ceremonia, w której uczestniczą miejscowi i turyści – oglądanie zachodu słońca. Zresztą wokół wejścia na most jest całe mnóstwo restauracji z widokiem i fast foodów /jedliśmy krewetki w cieście i małe rybki z głębokiego tłuszczu – pycha/. Po drugiej stronie mostu zwiedziliśmy ostatnią tego dnia buddyjską świątynię Kyauktawgyi, która wzorowana na Ananda Patho z Bagan ma wciąż dobrze zachowane XIXw freski w czterech nawach wejściowych. Jutro dzień transferowy – żegnamy Birmę i jedziemy do Laosu – cieszę się – czekam na spokój i przyrodę.
26 listopada 2013 – transfer.
27 listopada 2013 – Vientiane – co prawda nocleg w Sausoly był trochę rozczarowujący – pokój bez łazienki, ale za to w pięknym, kolonialnym budynku w centrum miasta. Teraz jemy śniadanie i czujemy się jak w Paryżu. Bagietki wypiekane na miejscu, pyszna kawa cappuccino…. Jest dobrze, kryzys podróżnika przeszedł mi całkowicie. Zwiedzanie Vientiane rozpoczynamy od Pałacu Prezydenckiego, potem zwiedzamy XVI w świątynię zrekonstruowaną w latach 30tych przez Francuzów – przykład architektury laotańskiej. Co ciekawe pierwszy raz widzimy Buddę siedzącego po europejsku, a wiec że spuszczonymi nogami. Świątynia to także muzeum – zgromadzono w niej liczne posążki Buddy i inne nieznane nam przedmioty. Zwiedzamy tez najstarszą zachowaną w oryginale świątynię w Vientiane – Wat Si Saket- otoczona krużgankami na planie prostokąta z 2000 tysiącami srebrnych i ceramicznych posążków Buddy. Nigdy nie pomyślałabym, że w Vientiane zobaczę łuk triumfalny – co prawda w wersji niedokończonej, ale jest /kolejna paryska inspiracja?/. W końcu jedziemy tuk tukiem zobaczyć ważny monument Pha That Luang. Teraz czekamy na pick up do autobusu nocnego, którym pojedziemy do Luang Prabang – miasta dziedzictwa ludzkości wpisanego na listę obiektów UNESCO. Podróż zajmie nam całą noc – rano będziemy na miejscu. Niestety pomyliłam się w rezerwacji hotelu i mamy nocleg zarezerwowany już dzisiaj w Luang Prabang – trudno stracimy 30 USD.
28 listopada 2013 Chyba to była intuicja, bo pokój naprawdę sie przydał – po koszmarnej dla mnie podróży autobusem nocnym potrzebowałam snu. Koszmarna miedzy innymi dlatego, że dostaliśmy miejsca na górze, gdzie mocnej buja + ja miałam środkowy rząd, gdzie jeszcze mocniej buja. Resztę przemilczę….tak wiec dzisiaj zaczęłam dzień po południu – zdążyłam zwiedzić tylko jedna świątynię Wat Wisunarat z dużą liczbą posągów Buddy „calling for the rain”, pójść na miejscowy market wyrobów tkackich i po prostu przejść się po mieście Luang Prabang.
29 listopada 2013 jedziemy na wycieczkę w okolice Luang Prabang. Busikiem z innymi turystami udajemy sie poza miasto. Najpierw pojeździlismy na słoniach. Nasze miały odpowiednio 25 i 38 lat. Nie wiedziałam, ze słonie mogą żyć aż 85 lat. Przejażdżka była tym bardziej przyjemna, że wypuściliśmy się do dżungli na 10 minut. Wszystko działo się nad pięknym Mekongiem. Potem przepłynęliśmy na druga stronę Mekongu – do dwóch jaskiń Pak Ou Caves – świątyń tuż nad brzegiem Mekongu, gdzie jest zgromadzonych 4000 posążków Buddy w rożnych pozach: czekający na deszcz, nie walcz w pozycji medytacyjnej i innych, których jeszcze nie znam. Po lunchu udaliśmy się oglądać wodospady Tat Kuang Si – po 15 minutowej wspinaczce ostro w górę dotarliśmy na sam szczyt, skąd bierze początek piękny wodospad. Eneś zaliczył kąpiel w specjalnie przeznaczonym do tego celu naturalnym baseniku. Widzieliśmy też schronisko dla niedźwiedzi himalajskich i malajskich odebranych kłusownikom. Akurat trafiliśmy na porę drobnej przekąski – dostały bambusowe tutki z orzeszkami w środku. Żeby dostać sie do smakołyków musiały się trochę natrudzić :). Czas już na zaplanowanie ostatniego etapu naszej podróży – plaży. Dzisiaj powinniśmy zrobić rezerwację hotelu.
I zrobiliśmy rezerwację na tajskiej wyspie Ko Lanta w bungalowach.
30 listopada 2013 zwiedzanie Luang Prabang. Zaczęliśmy od Pałacu Królewskiego, gdzie zwiedziliśmy ciekawe muzeum z eksponatami króla laotańskiego Króla Sisavanga /1905-1959/. Potem interesująca wystawa niemieckiego fotografika ” Floating Budda” /Hans Georg Berger/. Kolejna świątynia Wat Mai i Wat Pa Huak z muralami z 1860 roku ze scenami znad Mekongu. Teraz jesteśmy w świetnej restauracji ulicznej, gdzie ja zjadłam pyszną zupkę Tom Yum z krewetkami, a Enes sałatkę z papai i lard z wieprzowiną /mieszanka ziół kolendry z limonką/. Do tego mleko z kokosa. Pycha. Ciekawe jak na to wszystko zareaguje mój żołądek. Wszystkie świątynie w Birmie I Laosie zwiedzaliśmy bez butów. Także wchodząc do hotelu, czy pensjonatu, gdzie podłogi są drewniane w dobrym tonie jest zdjąć buty. Trafiliśmy do cafeterii, gdzie też zdjęliśmy buty, bo jest tu piękna drewniana podłoga. Przejście przez mostek bambusowy /około 100 m/ kosztował nas 5000 kipow za osobę – w ten sposób znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeczki, która wpada do Mekongu. Takie mostki powstają tylko w porze suchej, kiedy poziom wody jest niski i służą około sześciu miesięcy. Opłaty są pobierane na ich utrzymanie i pewnie utrzymanie wsi, która te mostki buduje. Natknęliśmy sie też na jakąś miejscową laotanską imprezę – może wesele, ale pary młodej nie widzieliśmy. Teraz czekam na wyjście na lokalny market, gdzie jest mnóstwo wyrobów lokalnych, pięknie tkanych szali, pledów i poszewek na poduszki. Dużo też wyrobów ze srebra, figurek i oczywiście jedzenia. Wino w Laosie jest bardzo drogie – butelka może kosztować nawet 20 USD – wiec przestawiam się na lokalne piwo beerlao.
1 grudnia 2013 przejechaliśmy 6 h busikiem z Luang Prabang do Van Wieng – miejscowości słynącej z imprez, carvingu, tubingu i jeszcze innych atrakcji. Jutro jedziemy na zwiedzanie jaskiń, tubing i kajaki.
2 grudnia 2013 dzień pełen wrażeń – po porannym śniadaniu z widokiem na góry w pozycji siad skrzyżny wybraliśmy się na całodniową wycieczkę po okolicy Van Wieng. Zwiedzanie jaskini Tam Nam – długiej na 500 metrów jest możliwe tylko w porze suchej, kiedy poziom wody umożliwia wpłynięcie na oponie traktora /tzw. tubing/. Wpłynęliśmy do jaskini wyposażeni w czołówki i trzymając się liny w rzędzie poruszaliśmy się do przodu. Byłam tuż za przewodnikiem, który nucił jakąś laotanską przyśpiewkę. Wrażenia z jaskini – niezapomniane: stalaktyty, zmiana temperatury wody – gorące cieki na przemian z zimnymi. Wszystko trwało około 40 minut i warto było mimo, że trochę zmarzłam. Potem krótki trekking do kolejnej jaskini zwanej Elephant Cave /Tham Sang/, w której obok figury Buddy – która nie robi na nas już takiego wrażenia. Jest tu stalaktyt uformowany w kształcie słonia – stąd nazwa jaskini. Największą przyjemność sprawił nam jednak spływ kajakiem – około 3h spływu z godzinną przerwą w kultowym wg Lonely Planet barze. Wokoło fantastyczne góry trochę przypominające te z Ha Long z Wietnamu – z ta rożnicą, że te wyrastają z ziemi. Pełno też rybaków, którzy żyją “z rzeki”.
Okazuje się, że okolica Van Vieng słynie ze ścianek wspinaczkowych i szkół wspinaczki. Enes żałuje, że nie jesteśmy tu dłużej, bo chciałby spróbować. Może następnym razem, bo już dzisiaj wiemy, że jeszcze kiedyś tu wrócimy. Mamy już wypożyczone rowery górskie i jutro przed wyjazdem do Vientiane jedziemy do Blue lagoon. Ciekawe, że prawie każdy kraj z dostępem do morza, a teraz też niektóre bez dostępu do morza /Laos/ mają swoje Blue Lagoon J.
3 grudnia 2013 wstaliśmy mega wcześnie, żeby pojechać na wycieczkę rowerową. Chcieliśmy wcześniej zjeść śniadanie – niestety okazało sie że śniadania w naszym hoteliku są dopiero od 8 rano. Ale ok – w Laosie trzeba spokojnie i wolno. Niestety, niezbyt dokładnie sprawdziłam swój rower i okazało się, że przerzutki w rowerze nie działały. Zamieniliśmy się i Enes jechał na rowerze niesprawnym. Miał dodatkowe utrudnienie, ale trzeba przyznać, że teren nie był specjalnie trudny. Dojechaliśmy do jaskini – ostatnie 200 m trzeba było sie ostro wspinać. Sama jaskinia okazała sie ogromna i ciemna – żeby cokolwiek zobaczyć trzeba było korzystać z wcześniej wypożyczonych czołówek. W centrum jaskini króluje posąg leżącego Buddy – pokrążyliśmy po zakamarkach około 20 minut. W Europie tego typu jaskinia mogłaby być zwiedzana tylko z przewodnikiem, a trasa przejścia byłaby wytyczona. Tutaj w Laosie – mamy pełną dowolność i nawet poczucie, że nie bardzo wiemy, gdzie sie udać. Po wyjściu Enes postanowił przekąpać się w Blue lagoon /w moim odczuciu trochę przereklamowana/. Potem już musieliśmy się spieszyć, aby zdążyć na autobus do Vientiane. W tuk tuku w drodze do hoteliku Enes znalazł saszetkę z paszportem i kartami kredytowymi jakieś Francuzki. Musieliśmy jeszcze dzwonić do ambasady francuskiej i ustalić, co zrobić z ta zgubą. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Zostawiłam w saszetce nasz telefon – może Francuzka sie odezwie, żeby potwierdzić, że dostała wszystko z powrotem. Teraz jesteśmy w Vientiane po dobrym i tanim jedzeniu. Przeszliśmy się też po lokalnym markecie, gdzie było mydło i powidło. Nasz hotel w Vientiane nie jest dużo lepszy od Sausolly, choć z nazwy wynikałoby co innego – Vientiane Star Hotel. Ale to w końcu tylko jedna noc. Zaraz idziemy spać, bo jutro wcześnie rano żegnamy się z Laosem i lecimy na zasłużony wypoczynek na plaży – ostatni etap naszej podróży.
4 grudnia 2013. W końcu po 15 godzinach docieramy do plaży – ostatniej naszej przystani ma wyspie Ko Lanta. Nasz bungalow w pensjonacie Ban Phu Lae wyglada nieźle, choć dotarliśmy tu wieczorem i nie wiemy, czy ten obiecany widok na morze mamy – choć szum słychać. Zobaczymy jutro.
5 grudnia 2013 – jest wspaniały widok na morze i piękną plażę. Enes już po kąpieli w morzu. Teraz czekamy na śniadanie, a widok jest zabójczy, choć nie ma słońca. Ba – nie dość że nie ma słońca to pada. Jak się dowiedzieliśmy to nie do końca typowa pogoda o tej porze roku – jesli dobrze zrozumieliśmy to pokłosie huraganu, który przeszedł przez Filipiny. Nie zrażamy się brakiem pogody i idziemy zanurzyć się w Oceanie Indyjskim. Woda jest cudnie ciepła, a pływanie jest niezwykłą przyjemnością. Zasłużyliśmy na relaks po dość intensywnym zwiedzaniu Birmy i Laosu. Nasz hotelik Baan Phu Lae to kilka przyjemnych bungalowów i pomimo słabej pogody wydaje się być wypełniony turystami. Grudzień to high season w Tajlandii. Koszty nie były niskie bo 150 zł za dobę, ale to w końcu nasze wakacje. Posiłki w naszym hoteliku są pyszne – typowe tajskie i indyjskie jedzenie, niestety już nie tak tanie jak w Laosie, ale za to dobrze przyprawione i przepyszne. Wybraliśmy się na krótki spacer wokół naszego hotelu i natrafiliśmy na trekking na słoniach do wodospadu. Wygląda na to, że nie będzie trudno wypełnić czas mimo słabej pogody. Jutro bierzemy skuter i udajemy sie na przejażdżkę po okolicy.
6 grudnia 2013 Najpierw zwiedziliśmy park narodowy na wyspie Ko Lanta – latarnię morską i zrobiliśmy godzinny trekking w dżungli – co prawda ścieżka była wyłożona chodnikiem, ale przewrócone drzewa na ścieżce przypominały nam, że to dżungla. Widok był niesamowity, no i co warto odnotować nie padało. Potem naszym skuterkiem udaliśmy sie na objazd południowej części wyspy – zwiedziliśmy Stare Miasto Lanta – założone przez Chińczyków. Ciekawe, że na wyspie żyje mniejszość muzułmańska, i większość lokali jest obsługiwana przez Muzułmanki w czadorach – niektóre mają zasłonięte całe twarze, niektóre tylko włosy. Wybraliśmy taką właśnie obsługiwaną przez Muzułmanki restaurację przy drodze, gdzie zjedliśmy pad thai i sałatkę z orzechami za 330 batow /33 zł/. Lokal nieprzypadkowo był usytuowany w pobliżu agencji nurkowej, gdzie Eneś zarezerwował sobie nurkowanie na jutro – dwa nurki na wyspie Ko Ha – start o 6.45 spod hotelu. Jutro zostaję w hotelu – opalanie i pływanie – słodkie robienie nic, bez terminów i pakowania.
7 grudnia 2013 – słodkie robienie nic, późne wstanie, późne śniadanie, potem plaża, kąpiel w morzu, lunch z krewetkami i na koniec dnia masaż na plaży za 60 zł / wybrałam jeden z droższych wariantów/ niezwykle leczniczy na kręgosłup, ale przyznam bolesny – polegający na uciskaniu kręgosłupa i brzucha, ale wg masażysty niezwykle leczniczy. Zobaczymy czy jutro się podniosę z łóżka. Eneś był na nurkowaniu – wrócił zadowolony – dwa nurki na głębokości 26 m i 24 m, choć twierdzi, że nie przebiło to nurkowania w Belize czy nawet Egipcie. Poznał tam parę z Polski, która porzuciła pracę i udała się w czteromiesięczną podróż dookoła świata – tylko pozazdrościć. Jutro kolejny leniwy dzień na plaży – pogoda nam dopisuje, więc planujemy to wykorzystać. W Polsce śnieżyce i orkan Ksawery, ale lepiej o tym teraz nie myśleć. Jeszcze pare dni „fucking paradise”. Dodatkową atrakcją jest to, że mamy prywatnego gekona w pokoju – dobrze – niech zjada komary, które trochę dokuczają, jak nie wieje.
8 grudnia 2013 plaża w Baan Phu Lae.
9 grudnia 2013 wstajemy o 7 rano i idziemy się przekąpać w Oceanie Indyjskim. Jest orzeźwiajaco i cudnie. Widzimy wschód słońca zza gór. Skuterem wybieramy się do największego miasta na Ko Lanta – Saladam. Duże rozczarowanie – szukamy sklepów z pamiątkami z Tajlandii – znajdujemy tylko markety z ubraniami, słabymi pamiątkami. Jest mega upał i trochę żałuję, że przeznaczamy ten dzień na miasto. Jeszcze tego nie wiem, ale to będzie dzień fauny – najpierw przez drogę przebiega całkiem okazały waran. Zupełnie jak ten z Komodo tylko kilukrotnie mniejszy. W drodze powrotnej do domu postanawiamy skręcić do jaskini Tygrysa i zwiedzić coś ciekawego. Bierzemy przewodnika i płacąc 200 batów za osobę czekamy na przygodę. Niezbyt dobrze przygotowałam się to tego marszu – droga jest stroma, śliska i kilkakrotnie idzie się korytem rzeczki, a ja w klapeczkach. Droga wiedzie przez dżunglę. I na naszej scieżce natykamy się na czarnego, dużego skropiona z charakterystycznie wygiętym odwłokiem. To tylko jednak zapowiedż tego co nas spotka. Docieramy do jaskini i wtedy zaczyna się horror. Nie wiedziałam dlaczego nasz przewodnik nosi rzadko tutaj widziane krótkie kalosze, większość spotkanych miejscowych raczej używała klapek. Wszystko stało się jasne, kiedy w jaskini przewodnik zwrócił mi uwagę na liczne pijawki, które mnie oblazły podczas przechodzenia przez strumień. Nie pamiętam nawet czy jaskinia była rzeczywiście ciekawa, myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej wrócić. Teraz po drzemce myślę, że była to jedna z najmniej przyjemnych przygód podczas całego naszego prawie miesięcznego pobytu w Azji. Trochę niefajnie, że nie uprzedzają turystów o tych pijawkach. My odwiedliśmy od zamiaru zwiedzenia tej jaskini jakąś parkę, która pytała nas o wrażenia. Jutro ostatni dzień pobytu na plaży – robimy nic.
10 grudnia 2013 Dzień na plaży – niestety ostatni, zakończony trochę bolesnym, ale prawdziwie tajskim masażem za 35 pln od osoby.
11 grudnia 2013 Transfer do Bangkoku – jeszcze jedna kolacja na ulicy – jedzenie uliczne jest pyszne, potrzebowałam jednak trochę czasu, by się do niego przekonać. Jutro wylot do domu i koniec naszych wakacji. Trwały prawie miesiąc – tym razem nie mamy poczucia, że to długo. Nie wiem, ile kilometrów zrobiliśmy, ale na pewno 10 lotów, 3 kraje. Ile wydaliśmy, sprawdzimy po powrocie.