No to jedziemy. Sri Lanka. Za 14h będziemy na miejscu. Na lotnisku w Kolombo lądujemy mocno zmęczeni – mamy za sobą 2 loty i przesiadkę w wygodnym hubie Doha. Lecieliśmy katarskimi liniami lotniczymi i atut tego połączenia jest taki, że nie marnuje się czasu na dolot do jednego z europejskich lotnisk, tylko leci wprost w kierunku miejsca docelowego. Wygodne połączenie z jedną przesiadką na rozprostowanie kończyn.
Teraz jesteśmy w Kolombo – stolicy wyspy. Kolombo jest nowoczesną metropolią z największym portem w Azji Południowej /według przekazu miejscowych patriotów/. Pierwsza noc wykupiona przeze mnie w ostatniej chwili w kwaterze prywatnej /Agoda/ okazała się być bardzo dobrym wyborem. Niezwykle pomocna właścicielka zgodziła się przechować nasze bagaże i zaserwowała nam pyszne śniadanie za 5 USD od osoby /dodatkowe śniadanie/. Zgodziła się też, byśmy wzięli prysznic – udostępniła nam bezinteresownie prywatną łazienkę. Nasz pokoik będzie wolny dopiero od 14:00. Odświeżeni i najedzeni jedziemy do centrum. Oczywiście decydujemy się na tuk – tuka. Muszę powiedzieć, że jest to nie lada przeżycie, poruszanie się po mieście wśród licznych autobusów, nowych i starych aut /dużo elektrycznych, co zauważamy z aplauzem/, dziesiątek tuk-tuków, w kakofonii klaksonów i warkotu aut. Wszystko to w oparach spalin i trzydziestostopniowego upału /w ojczyźnie jest w tym czasie około 0 stopni/. Mamy jedno marzenie: jak najszybciej opuścić stolicę. Nasze wcześniejsze doświadczenia podróży były podobne – uciekać do interioru, na wieś.
Dzisiaj, pomimo sporego zmęczenia podróżą, odwiedzamy buddyjską świątynię Gangaramaya Temple złożony kompleks licznych pomieszczeń z 4 posągami Buddy w różnych pozycjach, ale też z biblioteką, świątynią słonia zwanego Ganga. Jest tu sporo dewocjonaliów, darów ludności w podzięce za łaski i liczna kolekcja wyeksponowanych kłów słoni wraz z kapliczką wypełnioną wyrobami tylko z kości słoniowej. Potem z naszym przewodnikiem i kierowcą tuk – tuka zarazem jedziemy do malowniczo położonego nad jeziorem miejsca kontemplacji Seema Malakaya
– wypełnione dziesiątkami posągów Buddy z brązu. Mariaż starego z nowym – w tle nowoczesne wieżowce, na jeziorze platforma/świątynia. Według przewodnika Lonely Planet najczęściej fotografowane miejsce w Kolombo…..
Zwiedzanie Fortu – dzielnicy budynków państwowych, hoteli i pokolonialnych budowli zwieńczyła panorama portu z czwartego piętra Hotelu Oriental,
kiedyś ekskluzywnego, który dziś czasy świetności ma już za sobą. W pustej i przyjemnie schłodzonej restauracji, snują się liczni kelnerzy w marynarskich ubraniach. Tam zaczepia nas też pracownik portu, który tak jak my, wpada tu na smaczną kawę. Potem udajemy się nad Ocean Indyjski – zanurzamy nogi tylko, tu niestety kąpiel jest nierekomendowana – jest brudno i silne prądy. Dzień kończymy masażem stóp /ja/ i masażem indyjskim głowy /Eneś/ zwabieni gratisowym voucherem do salonu masażu w całkiem okazałym hotelu Pearl City.
26.02 wtorek – jesteśmy w drodze do Anuradhapura. Zdecydowaliśmy się na wynajęcie auta z kierowcą, aby w krótkim czasie zobaczyć najciekawsze miejsca na wyspie. Jedziemy komfortowym, hybrydowym Priusem z klimatyzacją.
W drodze do Anuradhapura zatrzymujemy się w sierocińcu słoni
– powstał w trosce o porzucone lub ranne młode słonie znalezione w dżungli. Jest to rządowa inicjatywa – w sierocińcu jest już drugie pokolenie słoni. Obejrzeliśmy karmienie młodych słoni przy pomocy dużych butelek z mlekiem.
Moje wrażenia nie są jednak najlepsze – mam poczucie zbyt dużej komercjalizacji, chwilami czuję się jak w cyrku.
W drodze do Anuradhapura zatrzymujemy się w kilku miejscach, dzięki naszemu przewodnikowi/kierowcy i poznajemy: smak zdrowej owsianki /centrum medycyny ajurwedyjskiej/, smak orzechów nerkowca /kupiony od przydrożnej handlarki/, smak orzecha kokosowego /żółty orzech/ i w końcu smak cukierków, które niespodziewanie kupił nam nasz przewodnik – pysznych, sezamowych z miodem lub cukrem palmowym.
Drogi na Sri Lance są różne – teraz w związku z bumem gospodarczym wiele się buduje – prace prowadzą głównie chińskie konsorcja. Nie chciałam wierzyć w informację, że odcinek 200 km pokonuje się autobusem w ciągu 6-iu godzin. My jesteśmy w drodze około 10 godzinę i to jeszcze nie koniec. Do Anuradhapura została nam jeszcze godzina jazdy po bardzo słabej drodze. W końcu docieramy do miejsca zamieszkania – jest to pokój w hoteliku przydrożnym i pewnie nie poświęciłbym temu hotelowi nawet akapitu, gdyby nie fakt, że Eneś zatrzasnął się w łazience i trzeba było nie bez trudu rozkręcić cały zamek, żeby mógł wydostać się na wolność.
27.02 środa – Anuradhapura. Zwiedzamy piękne ruiny średniowiecznego miasta – dwie wielkie świątynie – dagoby
i najstarsze święte drzewo na świecie /niestety obudowane szczelnie i nie ma do niego dostępu/. Według przekazów Lonely Planet dagoba jest tak ogromna, że cegły użyte do budowy tej dagoby wystarczyłyby do zbudowania muru z Londynu do Edynburga. Jest tu też uważany za najpiękniejszy postument Buddy w pozycji medytacyjnej.
W końcu zobaczyliśmy też moonston – kamienną wycieraczkę, która pokazuje cyki życia od narodzin do śmierci i nirwanę.
Z Anuradhapura udajemy sie do Habarana – tu spędzimy 2 noce i będziemy zwiedzać Polonnaruwa.
28.02 czwartek Polonnaruwa. Zdecydowaliśmy się na zwiedzanie na rowerach –
to pozwala nam na zanurzenie się w klimacie ruin starego miasta – licznych kompleksów świątyń, byłej siedziby królów. Jestem pod wrażeniem gigantycznej świątyni buddyjskiej podobnej do katedry – Lankatilaka – pozostały tylko wielkie, 14 metrowe mury katedry i gigantyczna postać Buddy bez głowy.
Podziwiamy też piękne dagoby: Kiri Vihara i Pabula Vihara.
Z zachwytem oglądamy Gal Vihara – monumentalne posągi Buddy wykute w skale. Jest Budda stojący – 7 metrowa statua, Budda w pozycji medytacyjnej, oraz 14 metrowy Budda w pozycji leżącej.
Wydawało mi się, że widzieliśmy już różne posągi Buddy w Wietnamie, Birmie, Tajlandii i Laosie i niewiele może nas jeszcze zaskoczyć. Okazuje się jednak, że Gal Vihara i Lankatilaka należą do miejsc absolutnie zaskakujących i zapierających dech w piersiach.
Jemy pyszny lunch – pierwszy raz w życiu jemy Jackfruita w potrawce; dotychczas jedliśmy go tylko na Zanzibarze i w Wietnamie i to w wersji dojrzałej – na słodko. Tu jest użyty wariant niedojrzały.
Wieczorem udajemy się na rytuał ajurwedyjski – masaż połączony z sauną parową i masażem trzeciego oka /60 USD po negocjacjach za osobę/. W moim odczuciu rytuał jest zdecydowanie za drogi, chociaż przyznaję wyszliśmy po nim mocno odświeżeni.
29.01 piątek Sigiryia – skała – wspinaczka na 200 metrową skalę zajmuje nam około godziny.
W połowie drogi oglądamy piękne freski nagich kobiet – konkubin króla Kassapy lub nimf. Widok ze skały jest wart wspinaczki w 30 stopniowym upale. U podnóża rozciąga się królewski ogród z symetrycznym ogrodem wodnym przechodzącym w ogród skalisty.
Jedziemy do Dambulla – mijamy Złotą Świątynię, która wygląda kiczowato, trochę jak budowla z Disneylandu i wspinamy się na górę – tam jest wejście do świątyń buddyjskich wykutych w skale.
Fantastyczne wrażenie robi największa jaskinia. Jest ogromna, mieści dziesiątki wielkich posągów Buddy w pozie medytacyjnej i w innych pozach, które oświetlone dyskretnym światłem wprowadzają wiernych i turystów w szczególny stan – spokoju i medytacji.
Zmęczeni, ale zadowoleni jedziemy do Kandy – kulturalnej stolicy Sri Lanki. W drodze czeka nas jeszcze jedna świątynia, tym razem hinduistyczna świątynia w Matale.
Świątynie hinduistyczne także zwiedza się na bosaka – jednak turyści nie mogą wejść, ani fotografować serca świątyni, gdzie odbywa się właściwy obrządek. Podglądamy tylko, że do części niewidocznej dla turystów wchodzą pięknie ubrane w drogie sari kobiety i mężczyźni z gołym torsem!
Miałam już trochę dosyć jedzenia ryżu z curry – chciałam spróbować innych dań lankijskich. Zatrzymujemy się we wspieranej przez rząd gar kuchni, prowadzonej przez lokalne gospodynie domowe i zjadamy lokalne dania kuchni lankijskiej. Tutaj, pierwszy raz w dorosłym życiu, w miejscu publicznym jem posiłek ręką, bez użycia sztućców – tak jak większość Lankijczyków. Wybieramy hotel – Guest house w centrum miasta. Jutro czeka nas zwiedzanie miasta – Kandy.
30.01 sobota Kandy. Wreszcie dzień o jakim marzyłam. Mieszkamy w centrum miasta, na wzgórzu z widokiem na jezioro. Kandy jest o tyle specyficzne, że w jego centrum jest jezioro – sztuczny zbiornik, który powstał na początku dziewiętnastego wieku.
Niestety miasto jest mocno zakorkowane, co w połączeniu z wysoką temperaturą daje mieszankę trudną do zniesienia. Smog jest tak ogromny, że trudno to sobie wyobrazić. Muszę powiedzieć, że kiedy myślę o wyspie na Oceanie Indyjskim mam inne skojarzenia.
Zaczynamy dzień od zwiedzenia Golden Temple – miejsca, gdzie jest przechowywana relikwia w postaci zęba Buddy.
Widzieliśmy poranny obrządek, gdzie przy dźwięku bębnów mieszkańcy ofiarują dary dla Buddy. Zwiedzanie odbywa się tylko w odpowiednim stroju – kobiety w długich spódnicach lub sari, a mężczyźni w sarongach lub w spodniach. Oczywiście na bosaka i bez nakryć głowy. Wiele kobiet pojawia się tam z malutkimi dziećmi, wszystkie mają oznaczone trzecie oko. Tłumy mieszkańców pojawiają się na porannym obrządku. Eneś kupuje sobie długie spodnie w słonie, ja zakładam owijkę i udajemy się na zwiedzanie. Golden Temple jak wiele buddyjskich świątyń składa się z wielu budowli rozstawionych na rozległym terenie w centrum miasta. Dary dla Buddy to kwiaty lotosu, które można kupić przed wejściem wsród roju pszczół, a także owoce: banany, ananasy, mango. Wszystko to przekazywane jest do mnicha, który z kolej lokuje dary w pobliżu relikwi. Ciekawe, co dzieje się z tymi darami później – prawdopodobnie są pożywieniem mnichów buddyjskich.
Po smacznym lunchu w Olde Empire Cafe tuż przy świątyni – w końcu nie był to ryż! – sałatka z serem paneer i wegetariański wrap oraz kawa /generalnie nie pijemy kawy, bo jest niesmaczna/ udajemy się tuk tukiem do ogrodu botanicznego /400 Rs/.
W przeszłości zarezerwowany tylko dla rodziny królewskiej, dziś jest dostępny dla wszystkich. 40 hektarów powierzchni z wspaniałą kolekcją orchidei, z alejami palmowymi, bambusami, drzewami figowymi i ogromną populacją owocożernych nietoperzy – każdy wielkości minimum małego kota. Nietoperze zamieszkując korony gigantycznych drzew stanowią nie lada atrakcję tego miejsca. Prześlizgujemy się więc pod drzewami z nietoperzami i w końcu postanawiamy odpocząć na wielkiej pagórkowatej przestrzeni. To wielka ulga po śmierdzącym spalinami i głośnym centrum miasta.
Koniec dnia to przedstawienie w Kandyan Art Association & Cultural Centre, gdzie w sali mogącej pomieścić ponad tysiąc osób obejrzeliśmy godzinny pokaz tańców lankijskich w przepięknych, ludowych strojach. Zakończony chodzeniem po rozżarzonych kamieniach i połykaniem ognia przez tancerzy.
31.01 niedziela. Po English breakfast w hoteliku polecanym przez Lonely Planet – Expeditors Guest House, gdzie dostajemy pokój na ostatnim piętrze z widokiem na jezioro /w trakcie śniadania małpa wdziera się do pokoju śniadaniowego i kradnie Enesiowi banana z talerza/ jedziemy do Nuwara Elia – miejscowości położonej wysoko w górach, powyżej 1800 m npm. Tutaj zobaczymy plantacje herbaty i oddamy się przyjemności picia różnych gatunków herbat.
Herbata na Sri Lance jest hodowana w wyższych partiach gór. Zwyczaj picia herbaty jest pozostałością po panowaniu Brytyjczyków – nawet w najgorszej ruderze dobra herbata jest serwowana w filiżankach i jest pyszna. Odwiedzamy fabrykę produkcji herbaty – tu próbujemy kilku gatunków.
Przechodzimy przez fabrykę, a przewodniczka w sari opowiada nam o procesie produkcji.
Obowiązuje tu podział czarnych herbat ze względu na wielkość liści:
BOPF – broken Orange pekoee fine /najdrobniejsze listki, najmocniejsza/- pita głównie z mlekiem; BOP /taka jak English breakfast- też pita z mlekiem/; OP – większe listki, o mniejszej mocy, pita bez mleka; Pekoee – największe listki, najsłabsza. Ciekawe, że zielona herbata jest pozyskiwana tylko z najmniejszych listków i jest suszona tylko na słońcu. Czarna herbata przechodzi proces fermentacji i jest rozdzielana do odpowiednich kategorii przy pomocy sit lub specjalnych inteligentnych maszyn.
Jemy lunch w restauracji po drodze – bufet samoobsługowy z daniami lankijskimi za 1200 Rs za osobę. Teraz jesteśmy w drodze do Nuwara Elija.
Znajdujemy nocleg w hoteliku z widokiem na plantacje herbaty i wyruszamy na trekking do Lovers Leap
Nuwara Elija jest nazywana też Małą Anglią, głównie z powodu licznych budynków naśladujących styl wiktoriański, ale także pola golfowego i możliwości jazdy konnej. Klimat na 1800 metrów jest rześki – pierwszy raz zakładam długie spodnie i bluzę z długim rękawem. Trekking przez plantacje herbaty ciągnące się po horyzont zapiera dech w piersiach. W końcu docieramy do Lovers Leap – wodospadu, gdzie akurat jest kręcony wideo klip przez, jak ustaliliśmy z kierowcą tuk tuka, mało znaną lokalną gwiazdę.
Odwiedzamy jeszcze lokalny park miejski z niezwykle bogatą florą i fauną i na koniec dnia idziemy na WIFI do najbardziej „wypasionego” w okolicy hotelu – okazuje się jednak, że nie ma WI Fi w lobby, jest tylko dla gości hotelowych. Problem WIFI w całym mieście jest duży – nasze miejsce noclegowe też nie ma WIFI – jak dowiadujemy się od hotelarza jest bardzo drogie i dlatego nie zakładają. Nie wiemy jak jest naprawdę. Ostatecznie korzystamy z sieci WIFI hotelu przylegającego – akurat nasz recepcjonista znał hasło do tej sieci….
1.02 poniedziałek. Podjeżdżamy do stacji kolejowej i za niespełna 1 dolara na osobę udajemy się w prawie 5 godzinną podróż pociągiem do Ella. Nie jest to zwykły pociąg – trasa wiedzie przez urokliwe plantacje herbaty, gdzie widzimy pracujących przy zbiorach ludzi, liczne tunele, miasteczka i wsie. Jedziemy zatłoczonym pociągiem z innymi turystami, ale też z miejscowymi. Pociąg zatrzymuje się na każdej stacji. Na każdej stacji dosiadają się kolejne osoby, co wydaje się prawie niemożliwe, a jednak. Na siedzeniach dwuosobowych siedzą minimum 3 osoby – reszta ściśnięta stoi w przejściach.
Jemy lunch w przydrożnym curry barze z miejscowymi za jedyne 1200 Rs i udajemy się w drogę do Tissamaharama. Tam czeka nas jeep safari. Już nie mogę się doczekać. Mamy wspaniałe miejsce noclegowe. Bird View house stoi nad jeziorem wsród palm – dom powstał 2 miesiące temu i ma promocyjne, dość tanie pokoje /3500 Rs; 1 USD = 142 Rs/.
Niestety, nie zdążymy już na oglądanie ptaków, bo zapada zmierzch. Od miejscowych dowiadujemy się, że w jeziorze mieszka krokodyl. Widzimy też przelot ogromnej liczby nietoperzy /takich jakie widzieliśmy w Kandy/, które udają się na żer.
2.02 wtorek – urodziny Enesia; o 4.45 pobudka – jedziemy na safari do Yale National Park. Mamy jeepa z podwyższonymi siedzeniami i przewodnika – okazuje się, że mamy private tour – do ostatniej chwili nie było to jasne. Wszystko za „100 USD”. Wyruszamy wcześnie, bo chcemy wyprzedzić chmary aut, które niemal z każdego hotelu udają się na safari. Jesteśmy u bram parku Yale o 6.50 – jeszcze zanim są otwierane kasy biletowe. Od 7:00 są sprzedawane bilety na wjazd. Nasz przewodnik też stoi w ogromnej kolejce po bilety. W końcu wyruszamy na safari. Park Yale słynie z lampartów, ale niestety nie udaje nam się zobaczyć tego kota.
Widzimy: słonia, dziki, jelenie sambary, jelenie axis, mangusty, udomowione bawoły – ssaki; ptaki – liczne zimorodki, ibisy, bociany z czerwoną głową, czaple, pelikany, dzioborożce, papugę zieloną, zielone gołębie, dudka, żołny, muchołówki, serpent eagle, kormorany, liczne pawie, orła, /white kite/, bee eaters; gady – krokodyle, warany, kameleona. Pod względem obserwacji słoni lepszy okazuje się być park na północy – Kaudulla National Park. Żegnamy Bird View hotel i udajemy się w ostatni etap naszej podróży – południe wyspy. Jestem bardzo ciekawa plaży, oceanu, miejsca gdzie osiądziemy….. .
Po drodze znowu odwiedzamy kooperatywę, gdzie gospodynie domowe serwują pyszne lankijskie dania – tym razem próbuję prawie wszystkich, dostępnych dań: hoppers /placek z maki ryżowej z kokosem/, dosa /naleśniki z mąki pszennej/, kulki wypełnione wegetariańskim farszem, smażone w głębokim oleju i jeszcze inne, których nazw niestety nie znamy. Najadamy się do syta – płacimy 3.5 USD za dwie osoby ! Po raz kolejny kupujemy curd u przydrożnych producentów i sprzedawców tego pysznego jogurtu z mleka bawołu z miodem lub syropem palmowym.
Wybieramy pokój w pewnym oddaleniu od morza, ale w ładnej parterowej willi z ogrodem. Jest to miejsce popularne wśród surferów. Południowe wybrzeże Sri Lanki jest doskonałym miejscem do nauki – jest tu wiele szkół surfingowych. Pierwszy nocleg choć udany pod względem komfortu i ceny musimy jednak szybko porzucić. Okazuje się, że morze tutaj jest idealne dla surferów – fala jest duża, a plaża niestety brudna i głównie wykorzystywana przez rybaków. Przenosimy się więc na plażę często wymienianą przez miejscowych – Unawatuna. I tu zostaniemy przez kolejne kilka dni.
3-8.02. Plaża jest piękna. Ocean też. Temperatura wody – 27 C, temperatura powietrza – 30 C. Teraz leżymy na plaży i oddajemy się zasłużonemu, błogiemu lenistwu. Lektura, kąpiel, sen, jedzenie…..
W 2005 roku teren na którym jesteśmy był dotknięty tsunami. W parku narodowym Yale w tym czasie w trakcie safari zginęło ponad 40 osób. Tsunami pochłonęło łącznie około 30 tys ofiar. Niestety nadal nie wybudowano systemu wczesnego powiadamiania o zagrożeniu tsunami. W Tajlandii taki system powstał po 2005, tu na Sri Lance – nie.
Niestety zabrakło nam gotówki, a 2 bankomaty w pobliżu naszego miejsca pobytu /oddalone około 2 km!/ nie wydawały nam pieniędzy. Możliwe, że to z powodu Święta Narodowego – odzyskania niepodległości przez wyspę 1947.02.04 bankomaty nie były zasilane gotówką. Następnego dnia zmuszeni trochę brakiem gotówki, jedziemy autobusem za 40 Rs do Galle. I tak zwiedzilibyśmy ten fort – pozostałość po panowaniu Holendrów na wyspie.
Co do niepodległości wyspy – w XVI w wyspa została skolonizowana w części wybrzeża przez Portugalczyków, potem przez Holendrów, a następnie w XIX w wyspę w całości podporządkowali sobie Brytyjczycy pozostając na Cejlonie do 1947. Można znaleźć ślady przebywania na wyspie wszystkich tych kolonizatorów. Najbardziej spektakularne to ruch lewostronny i pyszna herbata podawana w filiżankach – to oczywiście spadek po Brytyjczykach.
My tymczasem zwiedzamy fort w Galle. Stare miasto jest otoczone murami i tym samym pozwala uciec przed ruchem samochodowym nowego miasta. Spacer po małych, pięknych uliczkach daje nam wytchnienie, mimo panującego upału. Zwiedzamy kościół holenderski z XVII w, holenderski szpital….. Przechodzimy też trasą po murach podziwiając piękny krajobraz z jednej strony oceanu, z drugiej miasta. Miałam ochotę na zakup topazu – piękny błękitny kamień / Sri Lanka słynie z wydobycia i obróbki wielu kamieni szlachetnych/, po sprawdzeniu cen jednak się poddaję. /1 karat – 15 USD; a ja chciałam duuuży kamień/. Wracamy jeszcze na plażę, żeby schłodzić się w oceanie i odpoczywać.
Wybieramy się też na oglądanie wielorybów. Mocno rozreklamowana na południowym wybrzeżu atrakcja wydaje się odrobinę rozczarowywać. Po ponad 2 godzinnej podróży najpierw autem, potem statkiem, docieramy do żerowisk płetwali błękitnych. Udaje nam się zobaczyć co najmniej 2 osobniki płynące razem. Najpierw widać charakterystyczną fontannę wydmuchiwanego powietrza, potem wynurza się ten największy ssak żyjący na ziemi, a potem w charakterystyczny sposób nurkuje pozostawiając na powierzchni jeszcze przez chwilę ogon – i to jest moment, kiedy trzeba zrobić zdjęcie. W momencie pojawienia się wielorybów na naszym statku podnosili się okrzyk zachwytu wszystkich turystów. To było naprawdę poruszające.
Niestety całe tropienie i podglądanie wielorybów trwało tylko 40 minut i to wydawało się nam zdecydowanie z krótko. Byliśmy już na podglądaniu wielorybów w Kalifornii i tam trwało to znacznie dłużej.
Zażywamy jeszcze nurkowania z akwalungiem /Eneś/ i masaży ajurwedyjskich /Ja/.
Ostatniego dnia zjadamy na pożegnalny lunch pysznego homara i udajemy się w podróż powrotną.
Teraz jedziemy już taksówką na lotnisko. Jutro rano dzięki prawie 5 godzinnej różnicy czasu będziemy już w Warszawie. Żegnaj Sri Lanko.