14.09 – po 22 godzinach lotu, międzylądowaniu w Brukseli, noclegu w Madrycie i kolejnym postoju w mieście Meksyk lądujemy w upragnionym Peru – nasze marzenie się spełnia. To trochę tak, jak podróż na Galapagos dla biologa – Peru to takie Galapagos dla podróżnika. To, co nas trochę zaskakuje to temperatura. Jest zaledwie 15-16 stopni, a ja uświadamiam sobie, że mam tylko 2 sztuki odzieży z długim rękawem. Rano padało i jest rześko. Zobaczymy jak będzie na południu. Jesteśmy w hoteliku White House Peru w dzielnicy Miraflores.
Miraflores to nowoczesna dzielnica drapaczy chmur. Nie mogę powstrzymać się przed porównaniem do Manhattanu – jest też Central Park tylko położony bardziej malowniczo, bo wzdłuż Pacyfiku.
Ścieżki biegowo – rowerowe wypełnione biegaczami i trochę nawet żałuję, że nie mam butów biegowych. Zamożna, modna dzielnica usytuowana na wysokim klifie z niezwykłym widokiem na Pacyfik. Idziemy do cevicherii /El Rincon del Bigote/, bo od dawna Eneś mówił o tym, że będzie żywił się wyłącznie ceviche /surowa ryba w sosie z cytryną/. Ja też postanowiłam nie być ortodoksyjna i zamawiam ryż ze ślimakami. Okazuje się, że jednak jestem urodzoną wegetarianką i mimo, że wszystko było pyszne, nie mam już ochoty na próbowanie mięsa. Dieta wegetariańska nie należy do popularnych w Limie – na razie jestem mocno rozczarowana – jem głownie ryż, kukurydzę i tortillę. Mocno zmęczeni zapadamy w sen i budzimy się po 13 godzinach wypoczęci i gotowi na zwiedzanie Limy.
15.09 Lima. Do miasta dostajemy się taksówką zatrzymaną na ulicy – przed skorzystaniem trzeba najpierw wynegocjować cenę z kierowcą. Taksówki są tanie; płacimy 20 soli za przejazd do centrum miasta na plac San Martin. Wybieramy trasę zwiedzania rekomendowaną przez sprawdzony już wielokrotnie przewodnik Lonely Planet. Najciekawsze to sam plac San Martin z początku XX wieku z monumentem wyzwoliciela Peru – Jose de San Martin. U podstawy Madre Patria /Matka ojczyzna/, która za sprawą podwójnego znaczenia słowa „płomień” ma na głowie lamę! Zgodnie z zamysłem zamawiającego pomnik, matka ojczyzna, miał mieć na głowie koronę z płomieni. Ale słowo ” flames” po hiszpańsku ” llama” ma dwa znaczenia i rzeźbiarz zdecydował o innym wyborze. Piękny plac z lekkimi budynkami wokoło.
Drugi to starszy, bo z XIV w plac Plaza de Armas zbudowany przez Franciszka Pizzaro. Niestety, żaden z oryginalnych budynków nie ocalał, jedynie centralnie ustawiona piękna fontanna z brązu z 1650 roku.
Odwiedzamy też katedrę /La Cateral de Lima/ wielokrotnie niszczoną przez trzęsienia ziemi. Ostatnie dotkliwe trzęsienie ziemi nawiedziło Limę w 1940 roku. Co ciekawe dowiedzieliśmy się, że w ostatnim miesiącu odnotowano aż 7 lekkich trzęsień ziemi w Limie. Zatrzymujemy się na posiłek w restauracji po drodze, niezwykle stylowej El Cordano, z miejscowymi w garniturach w środku. Nie byle jaka to restauracja. Funkcjonuje od 1905 roku i od 100 lat zapewnia wyżywienie Pałacowi Prezydenckiemu.
Niezwykle ciekawe miejsce to Muzeum Larco – oddalone nieco od ścisłego centrum. Bierzemy taksówkę i jedziemy za 20 soli do muzeum ufundowanego przez architekta Raffaela Larco w 1926 roku z kolekcją 50 tysięcy naczyń, biżuterii złotej i srebrnej /dla Inków obydwa kruszce miały podobną wartość/, tkanin używanych do ceremonii pogrzebowych – owijania ciała etc. Na koniec zwiedzamy wystawę prekolumbijskich naczyń erotycznych, w zabawny sposób ukazującą inkaskie zwyczaje seksualne. Warto zobaczyć.
Lubię zwiedzać muzea z ceramiką i biżuterią, szukam tam inspiracji, także takich co przywieźć do domu.
16.09 Pobudka o 5:30. Zdecydowaliśmy, że skorzystamy z możliwości dotarcia do Cuzco przy pomocy porządnych autokarów Peru Hop. To firma z kapitałem irlandzkim, która działa od 4 lat, która zapewnia transfer do Cusco z przystankami w najciekawszych miastach po drodze. Za 199 dolarów od osoby kupujemy bilet i jedziemy. Właśnie jesteśmy w drodze do Paracas – pierwszego przystanku, gdzie popłyniemy na Islas Ballestas. Peru Hop to dobre rozwiązanie dla tych, którzy chcą sami zaaranżować swoją podróż. Można za pośrednictwem internetu dopasować przejazd do indywidualnego planu podróży – wygodne rozwiązanie, wymaga tylko dostępu do sieci. Zobaczymy jak będzie dalej.
Jest dobrze – zatrzymujemy się po drodze na śniadanie. Uwaga są kanapki z awokado wyprodukowane przez lokalnego rolnika właściwie na pustyni. To dobrze – wspieramy lokalnych rolników peruwiańskich, kupując ich produkty. Kupujemy też chichę /cziczę/ – napój z czarnej kukurydzy i owoców – dobrze gasi pragnienie i zapewnia wieczną młodość, bo jest bogaty w antyoksydanty :)). Chętnie sięgnęłabym po kilka butelek, bo cały czas mamy jet lag i nie mogę osiągnąć pełni formy.
Wiedziałam, że Miraflores to nie Peru. Teraz mam okazję o tym się przekonać. To, co mijamy po drodze jest co najmniej przygnębiające. Pustynia, a wokoło wzdłuż drogi liczne slumsy, nieskończone domy z cegły z rozrzuconymi wokoło śmieciami i gruzem.
Dojeżdżamy do Paracas, gdzie spędzimy jedną noc. Paracas to dziura – zrobiłam jedno zdjęcie, bo nie mogłam uwierzyć, że może być tak strasznie brzydko.
17.09.2017 Paracas – jedziemy na Islas Ballestas do rezerwatu przyrody. To takie małe Galapagos. Płyniemy wgłąb Pacyfiku szybkimi łodziami motorowymi około 20 minut – są to wyspy z licznymi lwami morskimi i ptakami: pelikanami, kormoranami, głuptakami, mewami, pingwinami Humbolta.
Przypomina mi to zwiedzanie Galapagos. To zaledwie namiastka, ale bardzo się cieszę, że mamy okazję raz jeszcze to przeżyć. Wyspy są znane z pozyskiwania guano – odchodów ptasich, które są używane jako bardzo cenny nawóz.
Co ciekawe, pozyskiwanie nawozu odbywa się co 8 lat, przez 180 osób, a warstwa nawozu osiąga 70 cm. Teraz jesteśmy w drodze do Huahachina.
Huachachina to oaza na pustyni z naturalnym zbiornikiem wodnym, otoczona kilkuset metrowymi wydmami. Zamieszkiwana przez zaledwie 93 mieszkańców, reszta to turyści. Huachachina słynie z wycieczek na pobliskie wydmy w buggies /auta rodem z Mad max/ i zjeżdżaniem na deskach z wydm.
Eneś decyduje się na przejażdżkę – wrażenia niesamowite, jak na rollercoasterze, szybka jazda, ryk silników i wrzaski uczestników. Na desce zjeżdża się na brzuchu – jest łatwo i bezpiecznie; dla profesjonalistów możliwe zjeżdżanie tak, jak na snowboardzie.
Wybieramy nocleg w cichym hostelu Bamboo, ale z braku miejsc lądujemy w Arena hostel też rekomendowanym przez Peru Hop. Tyle, że ten przylega do klubu nocnego, gdzie odbywa się całonocna, mega głośna impreza. Przydają się zatyczki do uszu. Dodatkowo pierwszy raz dostajemy pokój koło góry śmieci. Na początku mam z tym spory problem. Potem zapominam i idziemy spać. Naturalna oaza Huachachina wygląda niesamowicie wieczorem – oświetlona gdzieniegdzie, otoczona licznym restauracjami, które ku mojej radości serwują też jedzenie wege. Jemy pyszną sałatkę z awokado, a na deser najlepsze jakie jadłam brownie z lodami. / 50 soli/.
18.09.2017 Huachachina. Lubię poranki w czasie naszych wypraw, kiedy możemy wybrać się na śniadanie ” do miasta”. Idziemy do polecanego przez wszystkich ” Desert Nights” – pyszna peruwiańska kawa, widok na jezioro i potężne wydmy wokoło są niezapomniane. Żałujemy trochę, że nie możemy zostać tu jeden dzień dłużej – można byłoby zrobić trekking po wydmach lub medytacje wcześnie rano, kiedy jeszcze nie rusza turystyka „buggies”.
Teraz jesteśmy w busiku do Nazca, gdzie polecimy samolotem, by oglądać geoglify ” Nazca lines”.
Peruwiańczycy mają poprawne stosunki z Chilijczykami. Zostaliśmy poinstruowani, by w towarzystwie Chilijczyków nie poruszać 2 kwestii, gdzie obie nacje mocno rywalizują: piłki nożnej i pisco – napój alkoholowy destylowany z winogron – tu obie nacje przypisują sobie wyłączność na używanie nazwy pisco.
Przelot samolotem cesna trwał zaledwie pół godziny. Widzieliśmy rysunki na ziemi niewiadomego pochodzenia, które datuje się na okres miedzy 900 bc, a 600 ad. Niesamowite. Dwóch pilotów w samolocie, jeden steruje; drugi pokazuje nam, co za chwile zobaczymy. Dwóch pilotów to nowy przepis, który wprowadzono po 2008, kiedy w katastrofie samolotu zginęli turyści. Zaostrzono też wymogi wobec sprzętu i przeglądów. Niesamowite przeżycie – widziałam film w National Geografic Channel – teraz za 80 dolarów mamy okazje przeżyć coś wyjątkowego. Koliber, pająk, orka, kondor, jaszczurka, małpa, ręce człowieka, drzewo i dziesiątki figur geometrycznych i spiral. Niektóre z obrazków nakładają się na siebie. Mam zdjęcia, nie wiem jednak, czy coś z tego co zrobiłam wyjdzie.
19.09.2017 Arequipa. Arequipa jest pięknym miastem /mam na myśli ścisłe centrum miasta/, drugim co do wielkości po Limie. Leży na wysokości 2400 metrów. Otoczona trzema wulkanami z około 1 milionem mieszkańców / 10 x mniej niż w Limie/. Zwiedzanie zaczynamy od kolonialnego Klasztoru Santa Katalina założonego w XVI wieku – tutaj trafiały młode dziewczyny z bogatych domów, by przejść przez nowicjat i zostać na stałe w izolacji. Zbudowany ze skały wulkanicznej klasztor to gigantyczne miasto otoczone murami z setkami celi, kuchni, łaźni, kaplic, uliczek noszących nazwy hiszpańskich miast.
Niezwykle klimatyczny kompleks, gdzie można się zgubić. Błądzimy więc trochę wśród labiryntu uliczek, robiąc dziesiątki zdjęć, bo wszystko jest niezwykle fotogeniczne. Potem udajemy się na główny Plaza de Armas, z katedrą i pięknymi kolonialnym arkadami. Środek placu to park z palmami, pojedynczymi drzewami i ławeczkami, gdzie lokalna ludność i mający szczęście turyści /ławki są ciągle zajęte przez miejscowych/ kontemplują piękno miejsca. A jest naprawdę piękne – widzieliśmy podobny, kolonialny plac w centrum Quito w Ekwadorze i ten wydaje się równie ciekawy. Zwiedzamy Katedrę, zbudowaną w XVII wieku, która trawiona pożarem i trzęsieniami ziemi była kilkakrotnie przebudowywana. W 2001 trzęsienie ziemi częściowo zniszczyło jedną z wież i organy, jednak już w kolejnym roku Katedra została odbudowana.
Nasz przewodnik niechętnie wspomina tamten czas i ostrzega, że kolejne trzęsienie ziemi może nastąpić bardzo szybko /co 17-20 lat/. Historia miasta jest więc wyznaczana przez trzęsienia ziemi. Zwiedzamy jeszcze Iglesia de La Compania, gdzie wnętrze kopuły jest ozdobione niezwykłymi muralami inspirowanymi dżunglą, kwiatami tropikalnymi, owocami obok wojowników i aniołów. W końcu udajemy się na zasłużony posiłek i w poleconej przez recepcjonistę pobliskiej knajpce jemy polecany przez Lonely Planet rocotto relleno /papryka faszerowana w wersji mięsnej i wege mocno pikantna, chupe de cammarones – zupa z raków/, popijamy wszystko herbatką z koki. No właśnie – nie wspomniałam jeszcze o radzeniu sobie z chorobą wysokościową. Pierwszy dzień na wysokości 2400 metrów mija bez większych problemów.
20.09 Kanion Colca i kondory. Wstajemy wcześnie, by o 3.30 wyruszyć na wycieczkę do Kanionu Colka. Przez pierwsze 2 godziny wspinamy się busem do najwyższego miejsca i jednocześnie tarasu widokowego na niezwykle wulkany – jeden z nich jest aktywny i wyrzuca z siebie potężne ilości dymu. Jest piąta nad ranem, a my stoimy urzeczeni w chłodzie przypatrując się temu zjawisku. Nie wiem, czy zdjęcia oddadzą to wszystko, co poczuliśmy.
Kolejna godzina podróży i udajemy się na krótki trekking brzegiem Kanionu Colca, prawie 2x głębszego niż Wielki Kanion Kolorado.
Zresztą dowiadujemy się, że najgłębsze miejsce kanionu zostało odkryte 1985 roku
przez polską ekspedycję. Różnice temperatur pomiędzy zimnymi i mokrymi na dnie kanionu i ciepłymi masami powietrza na górze wytwarzają wstępujące prądy powietrzne, dając licznej populacji kondorów idealne warunki do szybowania. Widzieliśmy 11 kondorów – dorosłych / czarno- białe upierzenie/ i młodych. Wraz z grupą pozostałych ludzi jesteśmy urzeczeni – kondory przelatywały tuż nad naszym głowami, szybując majestatycznie.
Kondory żywią się padliną, park narodowy regularnie zbiera padlinę z okolicy i podrzuca kondorom utrzymując ich populację. W drodze powrotnej Eneś zażywa kąpieli w gorących źródłach, widzimy liczne lamy, alpaki i stada wikunii.
Lamy i alpaki to dwa gatunki hodowlane. Lamy są wyraźnie większe, a ich futro przypomina liczne sznurki z supełkami. Alpaki mniejsze, ale za to mają delikatniejszą wełnę.
Chyba nie ma straganu, który nie oferowałby wyrobów z alpaki – szczególnie miękkie są te z małych alpak /baby alpaka – si/. Wikunie żyjące dziko na terenach powyżej 4 tysięcy metrów mają jasno brązowe futro, niezwykle cenną wełnę pozyskują
miejscowi raz do roku. Wyroby z wikunii są wielokrotnie droższe niż z alpaki; 1 kg wełny kosztuje ponad 1,5 tys. soli / 1,7 tysiąca PLN/, a marynarka może kosztować nawet 6 tysiąca soli /7 tysiąca PLN/.
Mam spore problemy z choroba wysokościową – boli mnie głowa i mam dreszcze. Decyduję się więc na wzięcie wieczorem pigułek przepisanych przez lekarza. Eneś na razie się trzyma. Zobaczymy jutro – jedziemy do Puno położonego na wysokości 3800 m i tam nocujemy.
21.09.2017; Pobudka o 5:00. Jesteśmy w drodze do Puno. /około 6-7 godzin/. Kolejny raz jestem pod wrażeniem Peru Hop – dobra organizacja, luksusowe autokary, możliwość rezerwowania i zmiany harmonogramu przez internet, a także możliwość zarezerwowania noclegu i wycieczek za ich pośrednictwem to wielkie atuty. Przewodnicy są kompetentni i pomocni. Po powrocie muszę zrobić 2 rzeczy: po pierwsze wystawić im dobrą ocenę w Trip Advisor oraz napisać do Lonely Planet, które od 4 lat funkcjonowania firmy nie wspomina o jej istnieniu – dziwne. Na moje pytania dlaczego tak jest dostawałam mętne odpowiedzi.
Niestety moja choroba wysokościowa daje mi się mocno we znaki. Puno leży na wysokości 3800 m! Trudno tego nie zauważyć – dostajemy pokój na czwartym piętrze i pomimo wolnego marszu w górę dyszymy okrutnie. Pomimo tych ograniczeń idziemy zwiedzić miasto. Wjazd do miasta jak zwykle nie napawa optymizmem. Jest dużo śmieci, gruzu, domów z szarej cegły z wystającymi metalowymi prętami zbrojeniowymi – krajobraz przygnębiający / zresztą tak jest w prawie wszystkich zwiedzonych dotąd miastach/. Centrum jest ładne z Katedrą w centrum, uliczkami upstrzonymi sklepami z pamiątkami, restauracjami. Zwiedzamy Muzeum koki – zresztą regularnie pijemy herbatkę z koki lub jemy cukierki z koką, by zmniejszyć trochę dolegliwości choroby wysokościowej. Muszę dodatkowo wspomagać się lekarstwami przepisanymi przez lekarza medycyny podróży, którego odwiedziłam przed wyjazdem. Kręcimy się trochę po centrum, widzimy liczne kobiety peruwiańskie ubrane bardzo kolorowo, w szerokich spódnicach, z warkoczami zaplecionymi aż po pas, z kapelusikiem na głowie.
Często mamy noszą swoje maleństwa na plecach w pasiastych wielokolorowych chustach. Nie mogę oprzeć się kobiecie, która sprzedaje swoje wyroby pod katedrą i kupuję jakieś drobiazgi za 25 soli /27 PLN/. Może nawet nie są takie piękne, ale
zawsze to jakieś wsparcie dla miejscowej ludności.
22.09.2017 Puno i pływające wyspy Uros.
Zdecydowaliśmy, że zamiast 2 godzinnej wycieczki, wybierzemy się na całodniową. Jesteśmy właśnie w małym stateczku, który zabrał nas z portu w Puno. Pierwszy przystanek to wyspa pływająca wśród setki wysp, gdzie rodzina, która zamieszkuje wyspę zrobiła nam pokaz tego, jak się buduje wyspę oraz jak się na niej mieszka.
Raz na 15 lat wyspę trzeba „wymienić” na nową”. Budulcem są pływające korzenie trzciny zbite w bloki, których oś stanowi pal z eukaliptusa. Bloki łączone są sznurem, a następnie podłoże jest wyłożone trzciną. Chodzi się po tym lekko zapadając się. Nasza wyspa ma 12 lat i mieszka na niej 5 rodzin. Nie ma na wyspie dzieci – tylko dlatego, że są w szkole. Z trzciny są zbudowane domy, łodzie, łóżka i oczywiście rękodzieło: piękne, kolorowe makatki przedstawiające rośliny, zwierzęta, matkę ziemię, naszyjniki, bransoletki, mini łodzie i setki innych. Kobiety w kolorowych spódnicach i kapeluszach prezentują swoje wyroby. Podobają mi się ręcznie robione wyroby – kupuję makatki z wizerunkiem zwierząt i pacha mama.
Następnie łodzią z trzciny, kierowaną przez kolorowo ubrane kobiety udajemy się na drugą pływającą wyspę Uros – już bardziej solidną z licznymi domami, sklepami z rękodziełem i barem. Teraz płyniemy na wyspę Taquile. Na wyspie mieszkają tylko wegetarianie z grupy etnicznej Keczua. /2200 osób/. Nie hodują zwierząt na mięso /!/ tylko owce, z których pozyskują wełnę. Wyspiarze słyną z niesłychanie pięknych i wyszukanych wyrobów z wełny, które zostały uznane za wyjątkowe dziedzictwo kulturowe przez UNESCO. Co ciekawe, mężczyźni też robią na drutach charakterystyczne, mające swoją symbolikę czapki. Co chwila widzimy kolorowo ubranych mężczyzn robiących na drutach!
Społeczność wyspy przestrzega tradycji – ludzie wiążą się w pary na całe życie, a małżeństwa są zawierane tylko w ramach społeczności. Charakterystyczne czapki, pasy, torebki, chusty są czytelnym kodem, który określa status każdej osoby: jej status społeczny czy stan cywilny. Wydaje nam się, że jesteśmy na jakieś wyspie śródziemnomorskiej – a to przecież wyspa położona na jeziorze Titicaca na wysokości 3800 m.
23.09.2017 Cusco. Po całonocnej podróży wygodnym autobusem jesteśmy w Cusco. Piękne kolonialne miasto z pozostałościami budowli inkaskich. Mamy świetny hostel
w centrum artystycznej dzielnicy San Blas przy jednej z wąskich uliczek na stromym wzgórzu. Tym świetniejszy, że mamy early check in i możliwość kąpieli po całonocnej podróży. Po śniadaniu udajemy się do centrum – Plaza de Armas z katedrą i kolonialnymi domami z arkadami i balkonikami wokół placu robią wrażenie. To zdecydowanie najpiękniejsze miasto w naszej dotychczasowej podróży w Peru. Idziemy na kawę i ciastko na „balkonik” z widokiem na Katedrę i plac – jest dobrze, a nawet bardzo dobrze.
Zwiedzamy też Quorinkancha – ruiny świątyni inkaskiej na murach której powstał klasztor dominikanów w połowie XVI wieku tuż po inwazji konkwistadorów pod wodzą Pizarro. Chodzimy po mieście i podziwiamy inkaską i kolonialną architekturę, a
szczególnie inkaskie mury otaczające miasto – ówczesną stolicę imperium Inków. Idziemy na obiad – menu turystyczne za 10 soli per osoba – dobra sałatka z avocado, pstrąg /Eneś/ i tortilla z warzywami /ja/ pozwalają nam odzyskać siły do dalszego zwiedzania. Lubimy zwiedzać krążąc po mieście, bez specjalnego planu. Rezerwujemy wycieczkę na Machu Picchu. Ale o tym później.
24.09.2017 Okolice Cusco – El Valle Segrado
Lokalnym autobusem jedziemy do Pisac – miejscowości położonej w Świętej Dolinie rzeki Urubamba. Mamy zamiar zwiedzić ruiny inkaskich budowli i niedzielny targ. Taxi za 25 soli wjeżdżamy około 20 minut na okoliczne wzgórza, gdzie rozciągają się imponujące inkaskie dobrze zachowane tarasy, służące uprawom, ale także będące skuteczną ochroną przed erozją. Wspinamy się na szczyt wzgórza z pozostałościami świątyni, gdzie rozciąga się niesamowity widok w dół. To przedsmak tego, co zobaczymy na Machu Picchu.
Początek dnia jest zawsze rześki, zakładam często rękawiczki i szalik. Pogoda potrafi zmieniać się dość często – zgodnie z zaleceniami Lonely Planet i podróżniczym doświadczeniem jesteśmy ubrani na tzw. cebulkę, co ułatwia dostosowanie do zmieniających się warunków. W końcu jesteśmy w górach na wysokości 2750 m npm.
Targ w Pisac odbywa się 3 razy w tygodniu, ale najbardziej okazały jest w niedzielę / to dziś!/. Cieszę się, że będę mogła zobaczyć i kupić trochę pamiątek, szczególnie zachwycam się wyrobami tkanymi – pięknymi wzorami i kolorami, z symboliką nawiązującą do tradycji Inków. Eneś kupuje liście koki, żeby sprawdzić jak działa żucie koki, które należy tutaj do codziennego obyczaju.
Tradycyjni Peruwiańczycy zamiast podania ręki na powitanie wymieniają się liśćmi koki. /noszą liście koki w specjalnych torebkach przy pasku/. Na targu jemy jeden z najlepszych posiłków w Peru – przy stołach z ceratą, posiłek przygotowany przez bardzo leciwą, ubraną tradycyjnie w kapelusiku Peruwiankę. Pyszne faszerowane papryki w cieście naleśnikowym, makaron al dente z warzywami, kurczak pieczony / Enes/ i pikantny sos z chili. Pycha za 16 soli!.
Busem colectivo jedziemy do Tambomachay. Miejsce nazywane El banio del Inka – z ceremonialnymi, kamiennymi łaźniami. Wśród ruin pasą się lamy i owce. W końcu udaje mi się zrobić portret lamy.
Po drugiej stronie drogi jest Pukapukara – są to ruiny inkaskiej warowni i miejsce skąd odbywały się polowania. Po 50 minutach trekkingu w deszczu zwiedzamy Q’enqo. – ruiny z zygzakowatmi korytarzami w środku nazywane zygzak. Na deser zostawiamy sobie Sacsaywaman. Imponujący kompleks ruin twierdzy i inkaskiej świątyni. Wspinamy się na szczyt, by podziwiać widok na Cusco – jesteśmy około 4 km od centrum miasta.
25.09.2017 jedziemy do Ollantaytambo na wysokości 2800 m – ciąg dalszy Świętej doliny. Cudowny rynek na którym postanawiamy wypić espresso.
Zwiedzamy ruiny inkaskie z XVI wieku, budowli, która spełniała funkcje obronne i religijne. Wspinamy się na strome wzgórze pocięte tarasami – z góry roztacza się imponujący widok na miasteczko. Mamy trochę przedsmak Machu Picchu…
Jedziemy dalej do Salinas – to tarasy naturalnie zasilane słoną, gorącą wodą spływającą z gór do setek basenów, w których osadza się sól. Funkcjonują od czasów inkaskich, a więc od XVI wieku!. Robimy dziesiątki fotek, bo widok jest niezwykły – w prażącym słońcu sól z basenów odbija światło. Kupujemy małą paczuszkę soli z tego miejsca.
Mamy wygodny przejazd do Moray – za 100 soli taksówkarz z Ollantaytambo podwozi nas do ustalonych wcześniej miejsc. Moray robi ogromne wrażenie – to cztery koncentryczne tarasy wydrążone w ziemi. Przypominają amfiteatr. Nie do końca wiadomo jakie było przeznaczenie tych imponujących budowli. Jedna z teorii mówi, że było to miejsce do eksperymentalnych hodowli roślin uprawnych.
Jak zwykle zostajemy namówieni na obejrzenie lokalnego programu dla turystów – taksówkarz podwozi nas do spółdzielni rękodzielniczej, gdzie sprawnie posługująca się angielskim Peruwianka w ludowym stroju pokazuje nam cały proces wytwarzania kolorowych wyrobów z wełny alpak i owiec. Trochę nam niezręcznie, bo nie wiemy czy powinniśmy zapłacić za ten pokaz. Kupuję czapkę z alpaki i w ten sposób wszyscy są zadowoleni.
Po drodze mamy okazję poczuć piękno Andów- w pełnym słońcu widać ośnieżone szczyty najwyższych gór.
Chinchero – kolejny punkt naszej drodze tym razem wyżej, bo na wysokości 3672 m
npm. Moja choroba wysokościowa daje znać o sobie – przypomina mi o tym ból głowy. Dobrze, że mamy liście koki, które pomagają – biorę wiec kilka listków i żuję. Ból po woli ustępuje i mogę obejrzeć kolonialny kościół zbudowany na ruinach inkaskich – zachowały się też gigantyczne mury.
Wracamy do Cusco taxi colectivo.
26.09.2017 Podróż do Aquas Callientes – miejsca z którego wyruszymy na Machu Picchu.
O takiej trasie do Machu Picchu dowiadujemy się już pierwszego dnia w Limie od kolegi Niemca, który mieszka w tym samym hotelu. Opowiada nam o trasie przez Santa Teresa, która jest zdecydowanie tańszą opcją niż przejazd pociągiem. Siedmiogodzinna podróż busem najpierw typową asfaltową drogą, potem żwirową, by w końcu przejść w półkę skalną nad kilkuset metrowym urwiskiem, dostarcza nam nie lada emocji. Docieramy do końcowego przystanku /Higroelectica/. Tu zaczynamy trekking do Aquas Callientes. Na początku mamy wątpliwości, gdzie jest ścieżka. Nie ma tu żadnych oznaczeń, ani przewodników. Ścieżka prowadzi wzdłuż torów kolejowych, po których jeżdżą pociągi do Aquas Calientes.
Nie jesteśmy sami – busy przywożą dużo turystów, ale każdy idzie w swoim tempie i czasem jesteśmy sami na trasie. Idziemy trochę jak ścieżką w dżungli – temperatura tylko jest nieco niższa, ale wilgotność wysoka. Docieramy po dwu i pół godzinnym marszu /w międzyczasie dwukrotnie mija nas pociąg/. Bez trudu znajdujemy swój hostel Danny’s House. Jutro wielki dzień. Czekamy jeszcze na naszego przewodnika, żeby poznać szczegóły logistyczne. Eneś od początku miał ochotę na podejście na Machu Picchu, ale po briefingu zmienia plany. Nie ukrywam, ze trochę się cieszę. Będziemy razem.
27.09.2017 Machu Picchu. Wstajemy wcześnie rano o 4:30, żeby ustawić w gigantycznej kolejce do autobusu, który wywiezie nas na górę. Pogoda niestety nie jest najlepsza – pada i jest mgliście. Wiedzieliśmy od wcześniej spotkanej pary Ukraińców, że im bliżej końca września, tym trudniej o okno pogodowe i dobrą widoczność. Po półgodzinnej jeździe autobusem w górę po ostro pnącej się drodze jesteśmy u bram ruin. Codziennie autobusy wwożą tu około 5000 osób. Machu Picchu to jeden z siedmiu cudów świata, żeby nie został zadeptany wprowadzono limity turystów. Nasz przewodnik czeka na nas przy wejściu. Jest mgliście i właściwie mało widać.
Przechodzimy przez świątynię słońca, górę i obserwatorium astronomiczne. Robimy zdjęcia, ale bez przekonania. Co więcej zaczyna padać. Machu Picchu zostało zbudowane na przełomie XVI wieku z granitowych bloków. Niezwykle jest to, że bloki są do siebie tak dopasowane, ze nie można wcisnąć nawet noża w szczeliny pomiędzy nimi. Nie do końca znana jest technologia, której używali Inkowie do cięcia granitowych bloków – jedna z teorii mówi o wkładaniu drewnianych klinów pomiędzy szczeliny i polewaniu obficie wodą, aż do rozłupania kamieni. Co ciekawe, Inkowie opanowali sztukę budowania, która minimalizowała skutki wstrząsów tektonicznych ziemi. Kończymy wycieczkę z przewodnikiem.
Mamy jeszcze chwilę na toaletę i przekąskę przed wspinaczką na Machu Picchu Mountain. Nasze okno do wejścia na górę przypada na przedział godzinowy 9-10. Okazuje się, że tutaj też są limity – na górę wpuszcza się dziennie 800 osób. Jest jeszcze jedna góra w Machu Picchu – Wayna Picchu – ale tu bilety trzeba rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Do dzisiaj trwają spory, którą z gór warto odwiedzić – my z braku wyboru kupujemy bilety na Machu Picchu Mountain. Ścieżka pnie się w górę najpierw lekko, później stromo. W trakcie marszu żujemy liście koki – myślę, że gdyby nie to byłoby mi trudno uspokoić koszmarnie krótki oddech – pomimo aklimatyzacji nadal mam problemy z oddychaniem, dochodzi pewnie też niestety brak kondycji. Co chwila zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcie niesamowitym widokom – gór, rzeki, miasteczka Aquas Calientes i ruin, które z minuty na minuty stają się coraz lepiej widoczne. Widać też nieźle Hydroelectrica – miejsce, z którego rozpoczęliśmy trekking dzień wcześniej. Eneś pędzi w górę, ja idę w swoim tempie próbując uspokoić oddech. Nie jesteśmy sami – na trasie wspinają się różni ludzie młodzi, starzy, otyli i oczywiście rożne narodowości – jest sporo emerytowanych Francuzów, Kanadyjczycy, Niemcy, i lokalsi. Ci, którzy schodzą dodają nam otuchy – mówią ile jeszcze zostało do szczytu. Jeden ze schodzących powiedział o spotkaniu z niedźwiadkiem andyjskim, który zdaje się, że już trochę oswojony przez turystów podchodzi do szlaku i jest dokarmiany przez wchodzących. Eneś nie może odżałować, że nie zobaczyliśmy niedźwiedzia andyjskiego, tym bardziej, że to gatunek na liście ginących, bardzo rzadki i trudno go spotkać. Rzeczywiście nie mamy szczęścia – ani w naszych Tatrach, ani w Yosemite nie udało nam się zobaczyć niedźwiedzia w naturalnym środowisku. Do listy trzeba będzie jeszcze dodać Machu Picchu niestety.
Spędzamy na szczycie około godziny. Widok jest niesamowity. Testujemy sprzęt do
selfie, który kupiliśmy specjalnie na te okoliczność :). Jestem szczęśliwa, że dotarłam na górę. Jak po każdej aktywności fizycznej hormony szczęścia dają znać o sobie.
Zejście zabiera nam około godziny – jeszcze raz chcemy zobaczyć ruiny – tym razem
w pełnym słońcu – możemy więc zrobić „the picture” – my na tle ruin w doskonałym oświetleniu. Zdjęcie ląduje na Facebooku – dodam, że jest to mój pierwszy w życiu post.
Miejsce jest niezwykle – udaje mi się chwilę pokontemplować, kiedy Eneś udaje się do mostu Inków. Leżę na tarasie zbudowanym w XVI wieku wśród żerujących lam z widokiem na ruiny. Ogarnia mnie coś na kształt ogromnego wzruszenia, to też jeden z powodów, dla których dzielę się chwilą z innymi na FB.
Cała nasza wycieczka stopniowała napięcie. Zaczęliśmy od Limy przez Huachachina, Nasca, Arequipę, w końcu Puno, Cusco i Machu Picchu. Przechodzimy jeszcze przez ruiny oglądając to co rankiem w pełnym zamgleniu pokazywał nam przewodnik. Mamy szczęście, bo doczekaliśmy się okna pogodowego. W końcu decydujemy się na zejście w dół do Aquas Calientes /około 1 godziny/, skąd późnym wieczorem pojedziemy pociągiem, a później busem do Cuzco.
28.09.2017 Cuzco. Dotarliśmy tu o pierwszej w nocy, więc dzisiejszy dzień będzie dniem wypoczynku i regeneracji. Postanawiamy pokręcić się po mieście, zwiedzić kościoły, posiedzieć na ulubionym balkoniku w kawiarni serwującej pyszne espresso z widokiem na Katedrę.
Mamy ochotę na choclo con queso. Idziemy wiec na miejscowy market, gdzie powinny być Peruwianki z gorąca kukurydzą serwowaną w liściu z pysznym serem. Nie znajdujemy jednak kukurydzy – jemy pyszne kanapki z awokado i serem za 7 soli i pijemy sok z pomarańczy mango i marakui przygotowany przez wyspecjalizowaną panią w sektorze soków na markecie. Dostajemy dolewkę, bo zamawiamy chyba około 0,5 litra tego soku za około 15 soli.
To już ostatni dzień zwiedzania i naszej wyprawy. Od jutra zaczynamy powrót do domu. Trochę już tęsknimy. W domu została nasza ukochana suczka Luna. Jedyne pocieszenie, że jest pod dobrą opieką.
29.09.2017 Przelot Cusco – Lima
30.09.2017 Przelot Lima – Meksyk – Madryt
2.10.2017 Przelot Madryt – Warszawa